4

To niewiarygodne, ale pilotowi udało się zapanować nad samolotem. Chwilę później silnik zgasł i mały jednosilnikowy samolot opadł jak kamień. Wiedziała, że będzie patrzyła na jego koniec, nie ma mowy, żeby pilotowi udało się go wyprowadzić. Ale jakimś sposobem udało mu się złapać prąd powietrza i poszybować zepsutym samolotem, aż jego koła w końcu dotknęły ziemi. Samolot odbił się i szarpnęło nim, przód podniósł się i znowu z trzaskiem opadł. Trzęsąc się, zahamował i zatrzymał się zaledwie kilkanaście metrów od miejsca, w którym stała na samym krańcu doliny. Z samolotu zaczął wydobywać się dym i natychmiast stanął w płomieniach.

Rachael zaczęła biec w kierunku samolotu, kiedy zobaczyła, że pilot kopnięciem wyważył drzwi i przez wąski otwór usiłował wyciągnąć ze środka nieprzytomnego mężczyznę. Nie mogła uwierzyć, że mu się to udało. Przerzucił sobie mężczyznę przez ramię i zaczął uciekać jak najdalej od samolotu.

Po chwili potknął się i upadł. Nieprzytomny mężczyzna upadł na ziemię, uderzając głową o stos kamieni. Nie ruszał się. Samolot eksplodował, zamieniając się w jasną pomarańczową kulę, płomienie buchały wysoko w górę, rozsypując części samolotu we wszystkich kierunkach. Zobaczyła, jak pilot podnosi się i chwiejnym krokiem podchodzi do nieprzytomnego mężczyzny. Wtedy coś, co wyglądało jak część ogona samolotu uderzyło go w nogę i powaliło na ziemię. Tym razem już się nie podniósł.

To było przerażające. Rachael pomyślała – życie albo śmierć – wszystko wyjaśni się w ciągu góra dwóch minut. Została jej może minuta.

Podbiegła najpierw do nieprzytomnego mężczyzny i uklękła przy nim. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Był drobnej budowy ciała, starszy, na oko pięćdziesięcioletni, miał zakrwawioną głowę i klatkę piersiową. Przycisnęła palce do jego szyi. Żył, ale jego puls był ledwie wyczuwalny. Potrząsnęła nim lekko.

– Może pan otworzyć oczy?

Ani drgnął. Przysiadła na piętach. Niewiele myśląc, zdjęła kurtkę i okryła nią mężczyznę.

Poderwała się, kiedy usłyszała jęk pilota. W okamgnieniu znalazła się przy nim, patrząc na osmoloną dymem twarz, i sklejone krwią ciemne włosy i cienką strużkę krwi cieknącą z jego lewego ucha. Krew sączyła się też z dziury w spodniach, którą wycięła część ogona samolotu, która w niego uderzyła. Nie ruszał się.

Proszę, nie umieraj. Tylko nie umieraj. Nie zniosłaby więcej śmierci.

Rachael delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu i lekko nim potrząsnęła, ale nadal się nie ruszał. Dotknęła jego rąk i nóg. Nic nie wyglądało na złamane, ale wewnątrz mógł mieć poważne obrażenia. Był znacznie młodszy od tamtego mężczyzny, mniej więcej w jej wieku, wysoki i wysportowany. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę, pod spodem białą koszulę i krawat, oraz czarne spodnie i czarne półbuty. Delikatnie poklepała go po policzku.

– Proszę, obudź się.

Jęknął i lekko się poruszył. Zbliżyła się i jeszcze raz poklepała go po policzku.

– No, dalej, obudź się. Wiem, że możesz to zrobić. Sama nie dam rady cię podnieść, a nikogo więcej tutaj nie ma. Ten drugi mężczyzna jest nieprzytomny i potrzebuje twojej pomocy. Proszę, obudź się.

Tym razem mocno uderzyła go w policzek. Mężczyzna złapał ją za nadgarstek. Krzyknęła, ale jej nie puścił. Jack otworzył oczy. Długie proste włosy w kolorze słońca muskały jego twarz. Złotobrązowe z cienkim warkoczykiem zwisającym po jednej stronie. Próbował podnieść rękę, żeby go dotknąć, ale nie dał rady.

– Podoba mi się ten warkocz. Nigdy wcześniej takiego nie widziałem. Niezły cios.

– Cóż, przepraszam, ale musiałam pana obudzić. Muszę sprowadzić pomoc dla pana i pana przyjaciela. Gdzie jest pan ranny? Co się stało?

Ku jej zdziwieniu uśmiechnął się.

– Czyja umarłem? A pani jest aniołem? Nie, nie może pani być aniołem, ma pani zbyt ładne włosy i ten warkoczyk – anioły takich nie mają. I ubrudziła pani sobie nos.

– Chciałabym być aniołem, ale to chyba znaczyłoby, że pan mnie sobie wyobraża, a dzięki Bogu tak nie jest. Jestem Rachel. Nad lewą skronią ma pan ranę, która krwawi. Widziałam, jak część ogona samolotu w pana uderzyła i powaliła na ziemię. Pana prawe biodro też bardzo krwawi. Powinniśmy założyć opaskę uciskową.

– Proszę użyć mojego krawata.

Wzięła jasnoczerwony krawat w kolorowe wzorki i podłożyła pod jego nogę.

– Proszę powiedzieć mi, kiedy będzie odpowiednio ciasno – powiedziała i zacisnęła.

– Wystarczy. Proszę porządnie zawiązać. Czy coś jest złamane?

– Raczej nie, przynajmniej z tego, co mogę stwierdzić, ale nie jestem lekarzem.

– Zwykle złamane kości widać gołym okiem.

– Chodzi o pana wnętrzności. Coś złego może się tam dziać. Przez chwilę milczał.

– Jak dotąd czuję się dobrze.

– To dobrze. Nie jestem też pilotem, ale widziałam, jak sprowadził pan samolot na ziemię. Nie mam pojęcia, jak pan sobie z tym poradził, ale się udało. To było niesamowite. Nigdy nie byłam tak przerażona. No, może jeden raz. Właściwie to całkiem niedawno, zaledwie w piątek w nocy. Paradoksalnie chciało jej się śmiać.

Spojrzał na nią, zmuszając się do uśmiechu.

– Ale skoro udało mi się uciec, to raczej nie była katastrofa, ale to, co nazywam przymusowym lądowaniem – zmarszczył brwi. Zauważyła, że był ledwie żywy. – Nie mogłem uwierzyć, kiedy zobaczyłem tę dolinę. Pomyślałem, że w końcu rozbijemy się o górę i za kilkaset lat archeologowie znajdą nasze szczątki.

– Nie wydaje mi się, żeby mógł pan jeszcze kiedyś w życiu liczyć na takie szczęście. Przykro mi, ale pański samolot jest zniszczony. Tak samo jak pański szałowy krawat.

Puścił jej nadgarstek.

– Bomba – powiedział słabym głosem.

– Nie, proszę mi tu znowu nie zemdleć. Musi pan się obudzić i mi pomóc – pochyliła się nad nim. – Proszę na mnie spojrzeć. Jak ma pan na imię? Proszę się skoncentrować.

Bomba? Mówił coś o bombie! No, no, coraz lepiej.

– Mam na imię Jack.

– No dobrze, Jack. Trzymaj się, pójdziemy do mojego samochodu, przynajmniej będzie pan tam bezpieczny i jest tam cieplej niż tutaj.

Jack Crowne miał wrażenie, że głowa mu za chwilę eksploduje, tak bardzo go bolała. Co do jego nogi, ciągle doskwierała i pulsowała, ale to było do zniesienia. Może gdyby miał więcej szczęścia, ta część samolotu nie uderzyłaby go tak mocno.

– Grabieżca to dobry samolot – powiedział, po czym zaklął pod nosem i dodał: – A raczej był. Skupił się.

– Mówiła pani coś o moim przyjacielu? Znalazła pani drugiego mężczyznę? Lekko dotknęła dłonią jego ramienia.

– Tak, jest tam. Jest nieprzytomny, ale żyje. Ma zakrwawioną głowę i klatkę piersiową. Nie wiem, czy ma jakieś złamania. Przykro mi, ale jestem sama. Kiedy zaprowadzę pana do mojego samochodu, pomogę mu.

– Nie, sam sobie poradzę. Teraz musimy pomóc jemu. Moja komórka, gdzie ona jest? Zadzwonię po pomoc.

– Niestety, to niemożliwe. Telefony komórkowe tutaj nie działają, za dużo gór i zero nadajników. Zajmiemy się nim, proszę się nie martwić. Proszę nie zamykać oczu. Sama nie dam rady pana podnieść. Pójdziemy pomóc pańskiemu przyjacielowi.

Jack zacisnął zęby i pomyślał o Timothym, który mógł teraz umierać, tutaj, na tym pustkowiu. Z jej pomocą zdołał podeprzeć się na łokciach i rozejrzał się wokół.

– Czy ja ciągle jestem w Kentucky?

– Tak, blisko granicy ze stanem Wirginia. Wylądował pan w dolinie Cudlow, jedynej przerwie w paśmie górskim ciągnącym się przez wiele kilometrów. Jeżeli nie udałoby się panu wylądować tutaj… cóż, ale udało się panu. Lepiej teraz o tym nie myśleć. Ma pan szczęście i talent. A pana przyjaciel…

– Proszę pomóc mi wstać. Przeniosę go do pani samochodu. Rachael nie była w stanie wyobrazić sobie, żeby ten człowiek był w stanie pomóc komukolwiek, jednak objęła go za klatkę piersiową i pociągnęła do góry. Podniósł się na kolana i oparł się o nią. Na chwilę zastygł w bezruchu, opierając głowę na jej ramieniu.

– Dobrze się pan czuje?

– Kręci mi się w głowie i chce mi się wymiotować, ale poza tym czuję się dobrze. Proszę dać mi jeszcze chwilę. Jack oddychał szybko i płytko. Na szczęście mdłości ustąpiły. Bolała go głowa, ból był ostry i przenikliwy, ale do zniesienia.

– No dobrze, możemy iść. Muszę zobaczyć, co z Timothym.

Zajęło mu to jakieś pięć minut, ale w końcu wstał i ruszył, a Rachael pomagała mu jak tylko mogła, służąc za podporę.

– Oto Timothy. Nie rusza się.

Z pomocą Rachael Jack uklęknął obok doktora Timothy'ego MacLeana. Sprawdził jego puls, dotknął głowy, potem obmacał mu ręce i nogi. Oddał Rachael jej skórzaną kurtkę.

Ma sporą ranę ciętą klatki piersiowej, dzięki Bogu daleko od serca. Rana nie wygląda na głęboką i już nie krwawi. Moim zdaniem ma też parę złamanych żeber. Był nieprzytomny już wtedy, kiedy wyciągałem go z samolotu.

– Widziałam, jak uderzył głową o kamienie. Zaklął pod nosem.

– To moja wina, potknąłem się i wtedy on upadł.

– Tak, jasne, obwinianie się na pewno poprawi jego stan. Zmrużył oczy i kilka razy głęboko odetchnął. Patrzyła, jak podniósł mężczyznę i przełożył go sobie przez ramię. Zachwiał się, ale utrzymał się na nogach.

– Cieszę się, że jest taki lekki – powiedział, zdyszany. – No dobrze, Rachael, podeprzyj mnie pod lewe ramię i ruszajmy.

Nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, ale razem dali radę zrobić jeden krok, później kolejny i ruszyli w stronę auta.

– Mój samochód stoi na poboczu drogi. Zepsuł się, a ja nie znam się na samochodach.

– Ja się znam – powiedział, zaciskając zęby. Znowu chciało mu się wymiotować. Timothy może i ważył niewiele, ale nadal było to sześćdziesiąt parę kilogramów bezwładnego ciała. Zatrzymał się, odczekał chwilę, aż mdłości ustąpiły.

– To tylko kilka metrów. Dam radę.

Rachael otworzyła tylne drzwi samochodu, a on położył swojego przyjaciela na tylnym siedzeniu. Zdjął kurtkę i wręczył jej. Dwie kurtki wystarczyły, żeby całkowicie przykryć Timothy'ego.

Jack pochylił się, oparł o maskę samochodu i zamknął oczy. Lewa strona jego twarzy była pokryta zaschniętą krwią.

– Która godzina?

– Niedługo będzie ósma.

– Poluzuj opaskę na mojej nodze – poprosił, nie otwierając oczu. Tak zrobiła.

– Dobrze, krwawienie ustało. Wyprostował się i powiedział:

– No dobrze, a teraz obejrzę twój samochód. Może to nic poważnego i będę w stanie go naprawić. Raczej nie, pomyślała Rachael. Nic w jej życiu nie było łatwe.

Загрузка...