2

Teodor Szacki wysunął się delikatnie z pościeli, żeby nie obudzić Żeni. Chwilę patrzył na swoją śpiącą narzeczoną, która korzystała z nieobecności Heli, żeby paradować nago niemal bez przerwy. Tak też teraz spała, w poprzek łóżka, pochrapująca, z rozrzuconymi na boki nogami i rękami. Nigdy nie widział w żadnej komedii romantycznej, żeby jakaś kobieta spała w ten sposób.

Cmoknął ją w usta, cmoknął ją w sutek i poszedł się ubrać.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pytanie „co mam dziś na siebie włożyć” miało dla niego znaczenie. W tym celu dni między Bożym Narodzeniem a sylwestrem spędził w pustych sklepach, kompletując razem z Żenią i Helą ubrania. Wyrywały mu z ręki wszystko w kolorach ciemnoszarym i czarnym, twierdząc, że dwadzieścia lat ponuractwa to i tak więcej, niż ktokolwiek potrafi znieść. I że w nowej pracy musi zacząć w nowym stylu jako nowy on: beżowy, pastelowy, sportowy, pewny siebie.

Założył więc grube jasne dżinsy, brązowe buty za kostkę, koszulę w delikatne kolorowe prążki i kremowy pulowerek z czerwonym rantem wokół szyi. Oczywiście koszulę odruchowo zapiął na ostatni guzik, przez co wyglądał teraz jak jakiś pedofil. Rozpiął ostatni guzik, poluzował kołnierzyk.

Spojrzał krytycznie w lustro. Teraz wyglądał jak pedofil, który nie chce się zdradzić, że jest pedofilem. Uznał, że to przez pulower, i zamienił go na granatową bluzę z kapturem.

Tragedia. Siwy dziad, który chce udawać młodzieżowca na konferencji, żeby bzyknąć główną księgową po pijaku.

Zamienił bluzę na sportową brązową marynarkę z jakiegoś materiału, którego nie potrafił nazwać.

Lepiej. Teraz wyglądał jak pisarz jednej powieści, który jeździ na spotkania autorskie po gminnych bibliotekach, opowiadając w swojej marynarce o męce tworzenia po czterdziestce.

Żadna z tych stylizacji mu się nie podobała, chociaż wcześniej w przebieralni rzucał „ochy” i „achy” na wszystkie strony, żeby jego dziewczyny były zadowolone i pozwoliły mu w końcu opuścić to straszne miejsce. Zrozumiał, czemu żadna ze stylizacji mu się nie podobała. Wyglądał w nich jak zwykły człowiek. Średnio zadbany facet pod pięćdziesiątkę, przedwcześnie posiwiały, ale mocno zmęczony już prawie pięcioma dekadami, z widocznymi zmarszczkami, z posiniałymi oczodołami, wąskimi ustami, lekko opadającymi ku dołowi.

Zrzucił wszystko, podszedł do szafy i ubrał się normalnie.

Przejechał pustymi ulicami Olsztyna, kierując się w stronę Olsztynka. Przy wyłączonym radiu i otwartym oknie pełną piersią wdychał zapach warmińskiej zimy. Minął Kortowo i wyjechał z miasta, po kilkuset metrach skręcił w lewo, w stronę wsi Ruś.

Droga była straszna, wąska, kręta i dziurawa, zapewne miała na koncie więcej ofiar niż wampir z Zagłębia. Zwolnił do trzydziestu i jakoś dotoczył się do osady na końcu ślepej drogi, malowniczo ciągnącej się wzdłuż Łyny. Część wsi rozłożyła się nad rzeką, część na wysokiej skarpie, i tam wjechał. Chwilę błądził, dopiero poprzedniego dnia wieczorem dostał SMS-a od Falka z adresem, w końcu znalazł właściwy adres i zatrzymał się pod bramą, gdzie stało kilka samochodów.

Uśmiechnął się. Podświadomie spodziewał się czegoś wyjątkowego, tajnej siedziby tajnej organizacji. Nowoczesnej willi ukrytej w środku lasu za siedmioma bramami. Ewentualnie neogotyckiego zamku z basztami i tarasami, położonego na cyplu wcinającym się w głąb jeziora. Tymczasem to był zwyczajny dom, przyzwoity, dość nowy, nawiązujący architekturą i ceglanymi ścianami do lokalnej tradycji. Wstydu nie było.

Wysłał SMS-a, zgasił silnik i wysiadł z samochodu, uważając, żeby brudnymi drzwiami nie dotknąć czarnego płaszcza lub spodni od ulubionego ciemnografitowego garnituru. Rozumiał, że nie może okazać żadnego wahania, dlatego trzasnął drzwiami, wyprostował się jak struna i pewnym krokiem poszedł w stronę wyjścia.

Piętnaście lat. Zupełnie jak bohater baśni wybrał piętnastoletnią służbę, żeby odpokutować za swoje złe uczynki. Od tego co, zrobi i co teraz powie, zależy następne półtorej dekady. Nie zrezygnował ze swojego idealnie skrojonego munduru, ale co dalej?

Miał niepowtarzalną szansę, żeby porzucić swoją formę, wystudiowane sztywniactwo, chłód i dystans. Zacząć nowe życie jako ciepły człowiek, którym w istocie był, empatyczny, skory do żartów i do przyjaźni. Budujący relacje na płaszczyźnie partnerstwa i zrozumienia, zamiast epatujący wyższością i niedostępnością.

Pomyślał, że to byłaby miła odmiana. Pomyślał, że ludzie za zielonymi drzwiami tego oczekują. Dzięki Falkowi wiedział o nich wszystko. Kim są, dlaczego to robią, jakie są ich mocne i słabe strony. Był pod wrażeniem. Ludzie rozmaitych profesji i z różnymi historiami, razem przyzwoita grupa śledcza, która szybko zbierała informacje, szybko je weryfikowała, szybko działała. Dziś miał ich spotkać po raz pierwszy. Nie pukając, wszedł do środka, przywitał go domowy zapach świeżo parzonej kawy i drożdżowego ciasta.

Powiesił płaszcz, wytarł delikatnie powierzchnie pantofli wyjętą z kieszeni chusteczką, żeby były nieskazitelne. Czuł się lekko spięty, w końcu za kilka chwil skończy się jego dotychczasowe życie i zacznie zupełnie nowy, nieznany etap. Etap, którego długość liczyć się będzie nie w dniach i nie w miesiącach, lecz w latach.

Edmund Falk wszedł do przedpokoju, miał na sobie dżinsy i szarą bluzę z kapturem, wyglądał jak nastolatek. Podszedł do niego.

– Napijesz się czegoś, szefie? – zapytał.

Teodor Szacki spojrzał na niego i poprawił spięte spinkami mankiety. Spinki, szpilka do krawata i jego oczy miały ten sam kolor stali nierdzewnej, wykorzystywanej w salach chirurgicznych.

Uśmiechnął się. Falk odpowiedział tym samym.

Teodor Szacki nasłuchiwał, czekając, aż to usłyszy i przyjacielski grymas zniknie z twarzy Falka. I usłyszał. Rosnący stopniowo dźwięk jadących na sygnale radiowozów. Nie jednego patrolowego auta, lecz całej policyjnej kawalkady, dokonującej obławy w kawaleryjskim stylu.

Wtedy dopiero uśmiechnął się uśmiechem mówiącym „gra skończona” i odchylił połę marynarki, pokazując Falkowi wewnętrzną kieszeń. Wystawała z niej końcówka kuriozalnie kolorowej szczoteczki do zębów. Nie mógł się powstrzymać od tego żartu na sam koniec. Coś mu się należało za to, że cały grudzień robił dobrą minę i dbał o każdy detal, aby Falk uwierzył, że faktycznie zamierza zostać głównym sprawiedliwym w szajce sprawiedliwych.

– Panie szefie – powiedział i zapiął marynarkę. – Wolałbym, żebyśmy zostali przy formach grzecznościowych.

– Skoro pan sobie tego życzy, panie Teo. – Falk wyglądał na rozbawionego, jak nigdy.

A Szacki poczuł, że coś jest nie tak. Na zewnątrz stało pięć aut, ale nie słyszał gwaru głosów, brzęczenia filiżanek i widelczyków do ciasta. Rozejrzał się.

Na szafce na buty w absurdalnie równym rządku leżało pięć kluczyków samochodowych. Każdy z breloczkiem z logo Hertza.

I zrozumiał. Za późno, oczywiście, ale zrozumiał. Klejnocki się mylił. Wiktoria kłamała. Nigdy nie było żadnej szajki mścicieli. Nigdy nie było loży, która postanowiła naprawiać świat, wymierzając sprawiedliwość domowym katom. Nigdy tajemnicza organizacja nie spotykała się w willach na przedmieściach, żeby pić kawę i planować, komu by tym razem wymierzyć srogą karę.

Na swój sposób nawet nie czuł zaskoczenia. Prędzej prokuratorski spokój. Hipoteza z dziwną organizacją słusznych i sprawiedliwych zawsze wydawała mu się wydumana i naciągana, jedna z tych, które często forsują niekompetentni śledczy, bo nie mają ochoty na żmudne sprawdzanie innych wersji.

Nigdy nie było żadnych „onych”. A tylko jeden samotny rycerz sprawiedliwości. Szaleniec sprawiedliwości. I zarazem geniusz zbrodni.

– Naprawdę sądził pan, że popełnię taki szkolny błąd? – Edmund Falk nie wydawał się zaniepokojony coraz głośniejszym wyciem policyjnych syren.

– Zawsze popełniacie błędy.

– Ja nie. To logiczny wybór.

Загрузка...