6
Umówił się z Janem Pawłem Bierutem na Statoilu przy głównym olsztyńskim skrzyżowaniu, dokładnie w połowie krótkiego odcinka między szpitalem uniwersyteckim a miejscem odnalezienia zwłok. Miał zamiar jeszcze obejrzeć niemiecki loch, ale przedtem chciał porozmawiać z policjantem. Wypił dwie kawy, zjadł hot doga i doprawił jakimś chemicznym rogalikiem, zanim Bierut przedarł się przez korki i dotarł po półgodzinie. Na piechotę doszedłby w kwadrans.
Policjant na dobry początek podzielił się informacją o wynikach badań DNA. Laboratorium potwierdziło ostatecznie, że kości należą do Piotra Najmana, o ile oczywiście sąsiad albo kochanek żony nie używał jego maszynki do golenia. Szackiego ta informacja niezmiernie ucieszyła, nadawała konkretny kierunek śledztwu. Kazał Bierutowi, po pierwsze, ściągnąć Najmanową na przesłuchanie, po drugie, ustalić, czy denat pracował sam w swojej agencji turystycznej, po trzecie, poszukać świadków, którzy pomogliby ustalić, kiedy i gdzie widziano go po raz ostatni.
Potem streścił Bierutowi ustalenia patologów, nie szczędząc makabrycznych szczegółów. Bierut w pewnej chwili poprosił gestem o przerwę i wstał. Szacki był pewien, że przesadził z opisami i policjant musi odetchnąć. On jednak poszedł tylko po zapiekankę, rogalika z malinami i gorącą czekoladę. I jadł spokojnie, potakując na znak, że do niego dociera, kiedy Szacki snuł wizję odludnego miejsca i potwornego, nieopisywalnego, niewyobrażalnego zgonu człowieka, którego ciało jest rozpuszczane przez ług.
– Wygląda na to, że do końca zachował świadomość – zakończył Szacki.
Jan Paweł Bierut otrzepał z okruszków gliniarską kurtkę trzy czwarte ze sztucznej skóry, równie dobrze mógłby mieć odblaskową kamizelkę z napisem „POLICJA”, i poszedł do automatu z kawą.
– Może pan się jednak skusi na czekoladę? – spytał, wciskając guzik. – Pyszna jest.
Prokurator pokręcił przecząco głową.
– Potrafi pan sobie wyobrazić coś takiego?
– Oczywiście, bardzo barwnie pan to opisał. – Bierut spróbował gotowej czekolady, wsypał dwie saszetki cukru i wrócił z mieszadełkiem do ich miejsca przy oknie. Upił łyk, na przedwojennych wąsach został pasek brązowej piany. – Jakie są priorytety?
Za oknem zapadł mrok, choć dopiero minęła trzecia. Mgła zgęstniała, zajeżdżające pod dystrybutory samochody zdawały się wyłaniać z innego wymiaru. Szacki patrzył na to nieobecnym wzrokiem, w głowie segregował różne punkty planu śledztwa, przestawiał je, układał w kolejności do załatwienia.
– Dwa – odpowiedział w końcu. – O ostatnim dniu już rozmawialiśmy. Przesłucham wdowę, jego pracowników, jeśli miał takich. A pewnie miał, skoro często wyjeżdżał. Samochód sprawdzić na monitoringu miejskim. Czy dojechał do pracy, kiedy wyjechał, dokąd możemy go wyśledzić. Poza tym Najman jako taki. Wszystko, co mamy na niego w bazach danych. Karalność, zeznania podatkowe, poprzednie miejsca zamieszkania, księgi rachunkowe, kontrahenci. Przeszukania w domu i biurze.
Bierut zapisywał wszystko pilnie w małym, własnoręcznie zrobionym notesiku, z kilkunastu kartek spiętych zszywkami. Szacki pomyślał, że to kolejne dziwactwo, ale nie skomentował.
– A ług? – zapytał policjant. – Sprawdzić sklepy?
– Szkoda czasu. Takiego zabójstwa nie można przygotować w weekend. A jeśli ktoś się szykował, to wystarczy, że przez miesiąc dwa razy w tygodniu był w kilku marketach i zebrał potrzebny zapas kreta. Skupmy się na ludziach. I zbierajmy informacje o wszystkich miejscach związanych z denatem. Lubił długie spacery, lubił las, lubił Warmię. I gdzieś na tym pieprzonym odludziu go rozpuścili.
Jan Paweł Bierut wyprostował się dumnie.
– Pan chyba nie jest z Olsztyna?
– Ósmy grzech główny, wiem – burknął. Zaczynał mieć alergię na lokalnych patriotów.
– Coraz więcej ludzi ściąga do nas, na Warmię – ciągnął niezrażony Bierut. – I wcale się nie dziwię. Wie pan, że w Olsztynie tylko w granicach miasta jest jedenaście jezior?
– Dlatego reumatyzm zabija tu częściej niż choroba wieńcowa. Idziemy.
Mgła musiała być obdarzona świadomością, bo nie otoczyła go bezmyślnie, tylko sprytnie wpłynęła pod płaszcz, przecisnęła się między guzikami marynarki i koszuli, żeby objąć Szackiego zimną, wilgotną obręczą. Przeszedł go dreszcz, jakby znienacka został wrzucony do zbyt zimnej wody. Prędzej mnie tutaj szok termiczny wykończy niż reumatyzm, pomyślał.
Przeszli kawałek ze stacji do głównego olsztyńskiego skrzyżowania. Choć zdawało się to niemożliwe, sygnalizacja stanowiła dla pieszych jeszcze większą opresję niż dla samochodów. Kolejno wpuszczane na krzyżówkę samochody musiały dostać możliwość zjechania we wszystkie strony, co oznaczało, że piesi czekali godzinami, a potem rzucali się sprintem, bo zielone zaczynało migać właściwie zaraz potem, kiedy się zapaliło. Udało im się dostać na pas oddzielający dwie nitki jezdni, kiedy zamieniło się na czerwone. Szacki tylko przyspieszył, ale Bierut złapał go żelaznym chwytem za ramię i zawrócił.
– Czerwone – wyjaśnił, nawet nie patrząc na prokuratora.
Uznał, że nie ma się co kłócić.
Kiedy w końcu opuścili skrzyżowanie i szli lekko pod górę ulicą Niepodległości, mijali mały skansen niemieckich gmachów użyteczności publicznej. Najpierw malowniczy budynek straży pożarnej, z pomalowanymi na czerwono starymi drzwiami do garaży, a potem podstawówkę ulepioną z tej samej czerwonej cegły, co wszystko inne. Kiedy skręcili w Mariańską i doszli do zatrzymanych chwilowo robót drogowych, po lewej mieli malownicze zabudowania starego szpitala, a na wzgórzu po prawej kolejną poniemiecką szkołę, tak przynajmniej zidentyfikował architekturę Szacki.
Wejście do podziemi było pieczołowicie zabezpieczone folią.
– Wejdziemy przez szpital – powiedział Bierut.
Poprowadził ich przez ogród i dalej do laboratorium analiz, musiało to być jedno z bocznych wejść. Szacki spodziewał się nastrojowych neogotyckich wnętrz, ale był to po prostu szpital z linoleum, podwieszanymi sufitami i zielonymi ścianami, z drewnianą listwą na wysokości pasa, żeby odbojniki łóżek i noszy nie robiły dziur w tynku. Przeszli kawałek korytarzem i zeszli schodami do piwnicy. Wyglądała mniej schludnie, podwieszany sufit zastąpiło sklepienie, ale ciągle nie był to poniemiecki loch, jakiego się spodziewał, z ceglanymi ścianami i nazwami pomieszczeń wymalowanymi szwabachą.
Bierut zerwał policyjne plomby na zwyczajnych drzwiach i weszli do lochu.
– Co to w końcu było?
– Schron przeciwlotniczy, wybudowany w czasie wojny dla pacjentów szpitala i domu opieki.
– Domu opieki?
– Ten budynek po drugiej stronie ulicy to teraz internat szkoły pielęgniarskiej, ale sto lat temu wybudowali go jako Armenhaus, dom opieki dla tych, którzy potrzebowali stałej pomocy i nie mieli rodziny. Piękny przykład troski państwa o wykluczonych.
– Rzesza dbała o swoich obywateli.
Weszli do środka i Bierut pstryknął przełącznikiem, mrok rozproszyło ostre światło policyjnych lamp. Zwykle Szacki widział je podpięte do warkoczących generatorów, tutaj podłączono je do szpitalnej sieci elektrycznej.
– Wtedy to jeszcze było Cesarstwo Niemieckie – poprawił go policjant.
– No właśnie, czyli tak zwana Druga Rzesza. – Szacki nie zamierzał odpuścić lokalnemu patriocie. – Myślałem, że zna pan historię swojej małej ojczyzny. Małej Rzeszy, moglibyśmy powiedzieć.
Czekał na starą śpiewkę, że to Warmia, a nie Mazury, Prusy Królewskie, do rozbiorów święta polska ziemia i tak dalej, ale Bierut wszedł do środka.
Schron nie był ogromny, zaraz za wejściem znajdowały się sanitariaty, potem sala identyczna z tą, w której znaleźli szkielet.
– Dużo jest takich sal? – zapytał Bieruta.
– Ta i druga, w której byliśmy wcześniej. Cztery wejścia. Jedno w szpitalu, jedno w internacie i dwa awaryjne, na wypadek zawalenia się budynków. Zasypane dawno temu.
– Czyli ktoś musiał wejść przez budynki.
– Wiem, o czym pan myśli. Niestety w internacie jest tylko jedna kamera przy portierni i teoretycznie trzeba obok niej przejść, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wszedłby przez internat. Całą dobę ktoś się kręci, niby jest cisza nocna, ale wiadomo, młodzież. – Bierut powiedział to takim tonem, jakby sam nigdy nie był młody. – Z kolei w szpitalu monitoring jest lepszy, ale to kilka budynków z różnych okresów, kilkanaście wejść, przejścia, łączniki, labirynt. I cały czas ruch, codziennie nowe twarze. Łatwiej chyba tylko na dworcu zniknąć w tłumie.
Szacki pomyślał, że może koniec końców nie będzie tak źle wyglądała współpraca z żółtodziobem, który jeszcze niedawno łapał pijanych kierowców i tropił, zapewne z wielką zaciętością, urzędników państwowych przechodzących na czerwonym świetle.
Przeszli znajomym korytarzem, pod nakrytą folią dziurą, z której dochodziły hałasy miasta, i dotarli do sali, w której znaleziono kości. Ostatnio w świetle latarek miała w sobie jakąś tajemniczość, dreszczyk przygody rodem z powieści młodzieżowej. Teraz jaskrawo oświetlone pomieszczenie wyglądało zwyczajnie staro i brzydko; policyjne lampy wygoniły z kątów tajemniczość, zastąpiły ją kurzem, pleśnią i szczurzymi odchodami.
– Ślady? – zapytał.
– Zebrane, ale raczej nic nie ma poza zwyczajnym syfem, jaki jest w takich rupieciarniach. Odcisków koło miejsca znalezienia zwłok nie ma, na żadnych drzwiach też nie. Ale jest koniec listopada, wszyscy chodzą w rękawiczkach. Trochę naniesionego błota, ale żadnych śladów butów, które by pozwoliły cokolwiek wywnioskować.
– Worek? Torba?
– W czymkolwiek ktoś przytargał te kości, zabrał to ze sobą.
Szacki myślał.
– A błoto od strony szpitala czy internatu?
Bierut wygładził wąsy. Charakterystycznym gestem, kciukiem i palcem wskazującym przejechał od nosa do kącików ust, na koniec gwałtownie rozprostowując palce, jakby chciał coś strząsnąć z zarostu. Szacki rozpoznał w tym gest zakłopotania.
– Panie prokuratorze, nikt z nas nie traktował tego na początku jak miejsca zbrodni. Stary Niemiec i tyle. Weszliśmy, sprawdziliśmy rutynowo wszystkie pomieszczenia, pogoda jest taka, jaka jest.
Pokiwał głową. Nie zamierzał mieć do nikogo pretensji, sam zachował się identycznie. Patrzył na zardzewiałe łóżko i myślał o wczorajszej rozmowie z Falkiem. Jakiś wariat zadaje sobie tyle trudu, żeby Najman zginął w męczarniach, gdzieś na odludziu rozpuszcza go żywcem w preparacie do przepychania rur.
I teraz wariant pierwszy: gość źle odrobił lekcję z chemii i jest zdziwiony, że została mu kupa kości. Co zrobić? Zakopać, jasna sprawa. Wykopać półtorametrowy dół, wrzucić tam kości w foliowym worku i z głowy. Dlaczego tego nie zrobił? Może nie mógł. Bo zamordował na jakichś terenach przemysłowych, a tam wszystko wyasfaltowane i zabetonowane. A może dlatego, że nie chciał. Przestraszył się, że ktoś to odkopie. Tak czy owak, zabiera kości z miejsca zbrodni. Dlaczego zostawia je tu? Jeśli wie, że takie miejsce istnieje, to wie też, że nikt tutaj nie zagląda. Działa pod presją, w napięciu, ma przy sobie worek kości, dowód popełnionej zbrodni. Uznaje, że stary schron to dobre miejsce, dopóki nie wymyśli czegoś lepszego. Najpierw po prostu wrzuca torbę, ale w ostatniej chwili uznaje, że wysypie kości. Jeśli jakimś cudem szczeniak z internatu je znajdzie w czasie zabawy w macanie panien, wszyscy uznają, że to stary Niemiec. Prawie tak się stało.
I wariant drugi: gość dobrze odrobił lekcję z chemii, zależało mu na tym, żeby z Najmana zostały tylko kości. Może wyjdą mafijne sprawy, gangsterka, to by tłumaczyło dziwaczne zachowanie żony. Może to miała być wiadomość dla konkurencji: spójrzcie, potrafimy w kilka dni z faceta zrobić pomoc naukową dla studentów medycyny. Nie wchodźcie nam w drogę. Ale wtedy by to wysłali do wspólników Najmana w pudełku z kokardą lub podrzucili w śmiesznym miejscu, w lochu na zamku na przykład, żeby media miały używanie. Pozostawianie komunikatu w miejscu, gdzie nikt nie ma szansy go odczytać, pozbawione jest sensu.
Czyli wariant drugi odpada. Podzielił się wnioskami z Bierutem.
– Szukamy kogoś ze szpitala – powiedział na koniec. – Kogoś, kto tu pracuje, współpracuje, może robił remont albo kładł instalację elektryczną. Kto miał interes, żeby być w szpitalu, wiedział o starym schronie i mógł do niego się dostać.
– Zbiór A.
– Zgadza się. – Szackiemu podobała się logiczna głowa policjanta. – A zbiór B to osoby z otoczenia Najmana. Rodzina, znajomi, współpracownicy, klienci.
Bierut potarł koniec wąsa. To z kolei był gest zamyślenia.
– Oba zbiory ciężkie do precyzyjnego wyznaczenia, z definicji niekompletne, może w ogóle nie być części wspólnej. Przydałoby się jakoś zawęzić.
– Po pierwsze: zrobimy profil. Zbrodnia jest na tyle wydumana, że psycholog może mieć coś do powiedzenia. Znam jednego wariata z Krakowa, już raz mi pomógł.
– Mamy profilera na miejscu. – W głosie Bieruta leciutko zabrzmiała urażona duma lokalnego patrioty. Jak to? Ktoś może nie chcieć skorzystać z usług warmińskiego specjalisty?
– Poza tym chciałbym, żebyście zredagowali informację prasową. Znaleziono zwłoki w czasie robót drogowych, należały do niedawno zaginionego mieszkańca Olsztyna. Śledztwo jest na dobrej drodze, na szczęście sprawca zostawił wiele śladów kryminalistycznych na miejscu zbrodni, zatrzymanie jest kwestią dni, czekamy na wyniki badań z laboratorium.
Bierut znowu strząsnął resztki z wąsa. Czyli że chce się nie zgodzić, ale ma problem, bo jest początkującym śledczym, a o sławie prokuratora na pewno wie. Dlatego czuje się zakłopotany.
– Nie powinniśmy najpierw zawęzić grona podejrzanych?
– Nie wiadomo, ile to potrwa, a sprawca jest teraz w największym stresie. Założę się, że gdzieś siedzi przylepiony do radia i słucha lokalnych serwisów informacyjnych. Dowie się z nich, że sprawa została właściwie rozwiązana, że śledczy są na tropie. Co by pan zrobił?
– Zabezpieczył się w jakiś sposób.
– Jak?
– Zniknięcie zawsze jest podejrzane. Każdy to zauważy, każdy sobie przypomni w czasie przesłuchania, że Heniek nagle nie przyszedł do pracy. Wymyśliłbym pretekst, choroba w rodzinie, raczej nie pogrzeb, bo za łatwo sprawdzić. Poszedłbym do szefa po pilny urlop na kilka dni, przyczaił się. I normalnie wrócił, jeśli nic by się nie działo. Uznałbym, że blefowaliśmy.
– Tak właśnie. Nic nie ryzykujemy, po takiej informacji sprawca nie ucieknie za granicę. A jutro sprawdzimy w kadrach szpitala, czy ktoś poprosił o wolne. Czy ktoś nie wziął delegacji na sympozjum, na które miał nie jechać. Intuicja mi mówi, że to ktoś, kto tutaj pracuje. Trzeba znać dobrze budynek i jego historię, trzeba znać anatomię, chemię, mieć wiedzę o ciele i o śmierci.
– Lekarz?
– Zdziwiłbym się, gdyby salowa. Możemy wyjść z drugiej strony?
Bierut skinął głową i razem poszli w przeciwną stronę niż szpital. Korytarz kończył się tutaj klatką schodową, pokonali kilkadziesiąt betonowych stopni, zanim policjant wpuścił Szackiego przez masywne drzwi do internatu. Musiał zapalić latarkę, włącznik światła znajdował się po drugiej stronie niewielkiego pomieszczenia, które od lat musiało służyć za graciarnię. Obu mężczyzn od wyjścia na korytarz oddzielała sterta krzeseł, bel wykładziny, pudełek, starych materacy i co zaskakujące, kilkunastu starych sedesów i umywalek.
– Myśli pan, że to seryjny? – zapytał Bierut. – Jak ten pastor Pándy?
Szacki pomyślał przez chwilę. András Pándy był belgijskim szaleńcem, który żył ze swoimi córkami, mordując pozostałych członków rodziny i potem rozpuszczając ich w jakimś kwasie albo w ługu. Wpadł, bo wsypała go córka, po trzydziestu latach w związku z ojcem.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Mam nadzieję, że nie.
Żadnej ścieżki przez hałdę nie było i przejście kilku metrów wymagało balansowania na stertach rupieci. Szacki na początku martwił się o płaszcz, ale po dwóch krokach miał gdzieś garderobę, myślał już tylko o tym, żeby nie wpaść do jednego ze starych kibli i nie złamać nogi. Kiedy w końcu, dysząc i złorzecząc, doszedł do końca pomieszczenia, zorientował się, że Bierut cały czas stoi w drzwiach od schronu.
– Wszystko w porządku? – zapytał policjant tonem, który wykluczał troskę.
Szacki uspokoił oddech i powiedział, że mocno wątpliwe, aby to tędy ktoś wszedł do podziemi.
– Chyba że ktoś wysportowany – skomentował Bierut. – Tutejszy. Wie pan, Rzesza zawsze przywiązywała wagę do tężyzny fizycznej. Nie to, co w Kongresówce.
Spojrzał poważnie na prokuratora i zniknął w ciemności. Wściekły Szacki otrzepał płaszcz, wyszedł na piwniczny korytarz i stamtąd na parter starego domu opieki. Hol internatu wyglądał niemal identycznie jak hol liceum na Mickiewicza, albo to projektował ten sam architekt, albo Niemcy budowali wedle tych samych schematów. Zatrzymał się na moment przy gablocie z historią budynku. Wynikało z niej, że faktycznie Rzesza wybudowała dla steranych życiem obywateli piękny przytułek z ogrodem i parkiem, ale głównie po to, żeby uspokoić opinię publiczną, rozwścieczoną wzniesieniem ogromnego ratusza, ze swoją wieżą bardziej przypominającego pałac.
Troska państwa, prychnął Szacki. Bujać to my, ale nie nas.