3
Chwilę błądził, bo z Warszawską w Olsztynie było jak z Koszykową w Warszawie, występowała w dwóch niekompatybilnych wariantach. Kojarzył ulicę jako szeroką wylotówkę w stronę uniwersytetu i dalej Olsztynka, tymczasem miała ona brzydszą siostrę – krótki odcinek obstawiony zapuszczonymi kamieniczkami tuż obok starówki. Trzeba było skręcić w lewo koło mostu Jana. Szpital mieścił się vis-ŕ-vis „pijalni piw regionalnych”.
Pokazał stróżowi legitymację i znalazł miejsce do parkowania między zabudowaniami. Kiedyś był to niemiecki szpital garnizonowy, raczej drugorzędny, budynki z nieśmiertelnej czerwonej cegły wydawały się znacznie mniejsze i skromniejsze w porównaniu z neogotyckimi gmachami szpitala miejskiego. Część wyglądała na zaniedbaną, część została wyremontowana, w głębi pysznił się nowoczesny budynek, ładnie wkomponowany w pruską architekturę. Panowała tu atmosfera placu budowy, wynikająca z faktu, że wydział medyczny działał w Olsztynie dopiero od kilku lat. Przez ten czas udało się przekształcić zapyziały wojskowy szpital w kliniczne cudeńko. Szacki odwiedzał tu w zeszłym roku matkę Żeni i już wtedy uznał, że całość ma dość ludzki wymiar w porównaniu z różnymi medycznymi monstrami, które widywał w swojej karierze. Wtedy na dodatek panowała upalna wiosna, kasztany między budynkami kwitły, stare ceglane mury dawały przyjemny chłód.
Teraz chłód był ostatnim, czego potrzebował. Okutał się płaszczem i szybkim krokiem przeszedł do jedynego kwadratowego budynku, wyjątkowo otynkowanego na biało. Pomyślał, że skoro ktoś się nazywa Frankenstein, to na pewno normalnie wygląda i normalnie się zachowuje. Byłaby to miła odmiana po tych wszystkich szalonych patologach, których spotkał. Poza tym to wykładowca akademicki, a nie jakiś świr krojący trupy całymi dniami. Musi być normalny, w końcu dzieci uczy.
Próżne nadzieje.
Profesor doktor habilitowany Ludwik Frankenstein czekał na niego u szczytu schodów, przy wejściu do Collegium Anatomicum. Cóż, zrobił wszystko, żeby upodobnić się do szalonego naukowca z powieści gotyckiej. Stał wyprostowany jak trzcina, wysoki, chudy, o długiej, szlachetnej, klasycznie przystojnej twarzy tego jedynego dobrego niemieckiego oficera z amerykańskich filmów wojennych. Stalowe spojrzenie, nos prosty jak odrysowany przy ekierce, krótka jasna broda, przystrzyżona ŕ la Reymont. Do tego okrągłe okulary w bardzo cienkich drucianych oprawkach i przedziwny medyczny fartuch ze stójką, zapinany z boku na rząd guzików jak oficerski szynel. Żeby stylizacja była pełna, brakowało mu fajki z długim cybuchem i odciętych dłoni wystających z kieszeni fartucha.
– Frankenstein – powiedział, wyciągając rękę na powitanie.
Brakowało tylko, żeby na drugim planie huknęła błyskawica.
Kiedyś to była szpitalna stołówka – objaśnił Szackiemu, prowadząc go przez laboratoryjne wnętrze.
– Widzę – mruknął prokurator, patrząc na poustawiane pod ścianą papierowe talerzyki z resztkami tortu i puste butelki od szampana. – Przyzwyczajenie drugą naturą budynków.
Po chwili naukowiec otworzył drzwi i weszli do sali prosektoryjnej, bez wątpienia najnowocześniejszej, jaką Szacki kiedykolwiek widział. Chromowany stół, wyposażony w całe instrumentarium niezbędne do krojenia, kamery do rejestracji, lampy i potężny wyciąg. Pewnie nie radził sobie do końca z zapachem trupa, ale może przynajmniej nie trzeba było po sekcji wrzucać wszystkich ciuchów do pralki.
Wokół stołu w kilku wysokich rzędach piętrzyły się krzesła, sala była nie tylko prosektorium, ale też akademicką aulą.
– Tutaj – powiedział niskim głosem Frankenstein – wydzieramy śmierci jej tajemnice.
Poważne słowa profesora brzmiałyby dostojnie, gdyby nie to, że w tej świątyni śmierci na parapetach stały kolejne butelki po szampanie, pod sufitem wolno sunęły poruszane przez wentylację baloniki, a z bezcieniowych lamp zwisało kilka kolorowych serpentyn. Szacki nie skomentował ani śladów imprezy, ani zagajenia naukowca. Patrzył na kości swojego wczorajszego Niemca, pieczołowicie ułożone na stole. Na pierwszy rzut oka szkielet wyglądał na kompletny. Wsadził dłonie do kieszeni płaszcza i mocno ścisnął kciuki. Naukowiec nazywał się dziwacznie i wyglądał jak wariat, ale przecież ciągle mógł być normalnym facetem o niecodziennej aparycji. Rzeczowym, konkretnym, miłym.
– Ten stół – profesor pogładził chromowaną powierzchnię – jest dla zwłok tym, czym bugatti veyron dla siedemdziesięcioletniego playboya. Trudno sobie wyobrazić lepsze połączenie.
Próżne nadzieje.
Szacki puścił swoje kciuki, przełknął komentarz o tym, czy w związku z tym ma przepraszać za dostarczenie jedynie starych kości, i przeszedł do rzeczy:
– O co chodzi?
– Pan, jako prokurator, zna na pewno podstawy biologii, jej pseudonaukową wersję wystarczającą do badań kryminalistycznych. Ile potrzeba lat, żeby z człowieka został szkielet?
– Koło dziesięciu, zależy od warunków – odpowiedział spokojnie, chociaż czuł rosnącą irytację. – Ale żeby był w tym stanie, żadnych tkanek, chrząstek, żadnych ścięgien, włosów, to nie mniej niż trzydzieści. Nawet biorąc pod uwagę, że rozkład ciał pozostawionych na powietrzu trwa szybciej niż w wodzie i znacznie szybciej niż tych pogrzebanych.
– Bardzo dobrze. Są różne drugorzędne czynniki, ale w naszym klimacie zwłoki pozostawione same sobie potrzebują minimum dwóch, trzech dekad, żeby osiągnąć taki stan. Tak pomyślałem, kiedy układałem naszego delikwenta. Pomyślałem też, że szkielet jest na tyle kompletny, że zrobię z niego puzzle: różne elementy powrzucam do torebek i studenci będą je musieli układać na czas. Byłem gotów samemu dorobić brakujące elementy. – Poprawił okulary i uśmiechnął się przepraszająco. – Takie małe plastyczne hobby.
Szacki szybko zrozumiał, do czego zmierza ten wywód.
– Ale nie ma brakujących elementów.
– Właśnie. Dało mi to do myślenia, taka zagadka. Zwłoki leżą kilkadziesiąt lat i nie zginęła ani jedna kostka. Żadna myszka nie zabrała?
Szacki wzruszył ramionami.
– Zamknięta żelbetowa konstrukcja.
– Przyszło mi to do głowy, ale zadzwoniłem do znajomych zajmujących się historią Olsztyna... Pan jest z Olsztyna?
– Nie.
– Tak też myślałem. Wrócimy do tego. Zadzwoniłem do znajomych i powiedzieli mi, że to był zwykły schron przeciwlotniczy, piwnica. Czyli nie musiał być hermetyczny, miał sanitariaty, kanalizację, wentylację. Wszystko można o nim powiedzieć, ale nie że była to zamknięta konstrukcja. Co oznacza, że szczury, walcząc o jedzenie, powinny rozwlec te zwłoki po wszystkich zakamarkach. Dlaczego tego nie zrobiły?
Szacki tylko spojrzał.
– Ciało ma swoje tajemnice. – Frankenstein ściszył głos, żeby nikt nie miał wątpliwości, że zamierza zdradzić jedną z nich. – Wie pan, że w płucach mamy receptory smakowe jak na języku?
– Teraz już tak.
– I to gorzkiego smaku! Pęcherzyki płucne reagują na gorzki smak. Co oznacza, że ostatecznym lekiem na astmę może być nie jakaś cudem wyprodukowana substancja, ale cokolwiek obojętnego, byleby było gorzkie. Nie zazdroszczę facetowi, który to odkrył. Koncerny farmaceutyczne pewnie już wyznaczyły nagrodę za jego głowę.
– Panie profesorze, proszę...
– Ad rem. Tylko jeszcze informacja na wieczór: szyjka macicy też posiada receptory smakowe. Ona z kolei lubi smak słodki. Myśli pan, że to ma coś wspólnego z tym, że plemniki dla żywotności podróżują sobie na podkładce z fruktozy?
Szacki pomyślał, że atak jest najlepszą obroną przed szaleńcem.
– Ciekawe – powiedział, naśladując ton Frankensteina. – Może chciałby pan w takim razie wejść do spółki produkującej ogromne czekoladowe wibratory? Pańska wiedza o ludzkiej anatomii mogłaby być w tym wypadku niezastąpiona.
Frankenstein poprawił druciane okulary i spojrzał na niego wzrokiem niemieckiego oficera.
– Przemyślę to. Ale wróćmy do kości. – Założył ręce za plecami i zaczął się przechadzać wokół stołu. – Stanąłem przed zagadką, do której kluczem były te oto szczątki. Więc zacząłem im się przyglądać. Na początku nie zwróciłem na to uwagi...
– To kobieta czy mężczyzna? – wtrącił Szacki.
– Mężczyzna oczywiście. Nie zwróciłem uwagi, bo czasami nawet w wyniku rozkładu paliczki palców stopy nie rozpadają się na oddzielne kości, zapieczone przez cienkie torebki stawowe i zwyrodnienia. Proszę spojrzeć. – Podniósł jedną kość i rzucił w kierunku Szackiego.
Prokurator złapał ją bez zastanowienia i bez obrzydzenia, widział gorsze trupy niż pan profesor.
Były to dwie niewielkie kości, jedna długości może trzech centymetrów, druga pięciu. Połączone cienką warstwą białej, przezroczystej właściwie chrząstki stawowej.
– Nic pana nie dziwi?
– Staw nie uległ rozkładowi.
– Proszę spróbować poruszyć kośćmi.
Poruszył. O dziwo, można je było zgiąć. To niemożliwe, żeby w kilkudziesięcioletnich zwłokach były działające stawy.
– A teraz proszę spróbować je rozdzielić.
Pociągnął delikatnie. Wystarczyło. W jednym ręku trzymał krótszą kość, zakończoną niewielką metalową płytką z otworkiem, wyglądało to jak podkładka pod nakrętkę. Na dłuższej kości została chrząstka, o dziwo zakończona długim na centymetr kwadratowym bolcem.
– Co to jest? – zapytał.
– To jest silikonowa endoproteza stawu śródstopno-paliczkowego, zwana też endoprotezą pływającą, nowoczesne rozwiązanie w dziedzinie protez stawowych. Sposób na operacyjne rozprawienie się ze schorzeniem zwanym sztywnym paluchem. Najbardziej dokuczliwym dla sportowców. I dla kobiet, bo nie można chodzić na obcasach. Ten miał, oceniając po szwach czaszkowych, około pięćdziesiątki. Czyli ani kobieta, ani sportowiec. Czyli pewnie lubił dbać o siebie.
Mózg Szackiego pracował na szybkich obrotach.
– To ma jakiś numer seryjny? – zapytał.
– Normalne tak, silikonowe nie, ale jest tylko jeden ośrodek w Warszawie, gdzie robią takie rzeczy, specjalizują się w chirurgii stopy. Mój dawny student dorabia się tam majątku, bo kobiety potrzebują do swoich szpilek w cenie samochodu idealnych produktów anatomicznych. Zadzwoniłem do niego. Tak z ciekawości.
– I?
– Protezę tego rodzaju i tej wielkości wszczepił na razie tylko jedną. Pacjentowi z Olsztyna. Któremu bardzo zależało na tej operacji, bo kocha długie spacery po swojej kochanej Warmii. A panu jak się podoba w Olsztynie?
– Wspaniałe miejsce – burknął Szacki.
Potrzebował nazwisk i namiarów.
Frankenstein rozpromienił się i wyprostował, jakby miał dostać order od samego Führera.
– Też tak sądzę. Wie pan, że my tu mamy jedenaście jezior w samych granicach miasta? Jedenaście!
– Powiedział, kiedy była ta operacja? – zapytał Szacki, myśląc, że pięcio- lub siedmioletnie zwłoki to ciągle niezbyt świeża sprawa, ale zawsze jakaś zagadka w tym jest.
– Dwa tygodnie temu. Dziesięć dni temu pacjent wyszedł od nich z lecznicy i pojechał do domu. Dokładnie piętnastego listopada. Podobno nie mógł się doczekać sobotniego spaceru.
– To niemożliwe – odparł Szacki, wpatrując się w dwie trzymane przez siebie kości stopy, która ponad tydzień temu spacerowała podobno po warmińskim lesie. Połączył je i zaczął wyginać, sztuczny staw pracował idealnie.
Frankenstein wręczył mu niewielką kartkę.
– Dane pacjenta.
Piotr Najman, zamieszkały w Stawigudzie. Urodzony w 1963 roku, tydzień temu skończył pięćdziesiątkę. Albo skończyłby pięćdziesiątkę.
– Dziękuję, profesorze – powiedział. – Niestety muszę panu utrudnić życie na wydziale. Nie może pan ruszać tych szczątków, nikt nie może tutaj wchodzić ani niczego dotykać, dopóki policja nie zabierze tego do laboratorium do dalszych analiz. Już wystarczająco zanieczyściliśmy materiał dowodowy. Wychodzimy.
Idąc do drzwi, układał w głowie plan czynności śledczych. Oczywiście może się okazać, że Najman sobie w kapciach telewizję ogląda, doszło do jakiegoś kuriozalnego nieporozumienia, a na uczelni pomieszały im się różne kości w czasie imprezy. Ale musiał działać tak, jakby to była najmniej prawdopodobna możliwość.
– Panie prokuratorze... – Frankenstein wymownie wskazał na niego palcem.
Zaklął w myślach. Bardzo profesjonalnie się zaprezentował, szlag by to trafił. Wrócił do stołu sekcyjnego i odłożył na miejsce połączone sztucznym stawem kości.
– Widzę, że spędzacie tu wolny czas – powiedział złośliwie, wskazując na pozostałości po imprezie.
– Nie czytał pan gazet? Dostaliśmy Grand Prix na targach innowacji w Brukseli. Pierwszy raz od czasu Religi i jego sztucznego serca. Za projekt pozwalający w 3D oglądać modele tworzone na podstawie łączonych badań rezonansem i tomografem. Genialna sprawa.
– I świętujecie w prosektorium?
– Zawsze – odpowiedział profesor takim tonem, jakby nie było rzeczy zwyczajniejszej. – Musimy pamiętać, kto nam towarzyszy na każdym kroku.
– Kto? – zapytał Szacki mechanicznie, kiedy już wyszli z prosektorium i szli korytarzem do wyjścia. Myślami był zupełnie gdzie indziej.
– Śmierć.
Prokurator zatrzymał się i spojrzał na profesora.
– Potrafi pan wyjaśnić, jak z człowieka może w tydzień zostać szkielet?
– Oczywiście. Obecnie rozważam pięć różnych hipotez.
– Na kiedy będzie pan gotowy, żeby o nich porozmawiać?
Frankenstein zapatrzył się nagle, jakby miał przed sobą bezkresną dal, a nie planszę z grafikiem ćwiczeń wywieszoną na ścianie. To nie mógł być dobry znak. Biegły patolog kazałby na taką opinię czekać kilka miesięcy. A profesor doktor habilitowany?
– Jutro o jedenastej. Ale musi mi pan zostawić te szczątki. Proszę się nie martwić. Po pierwsze szkoliłem większość polskich patologów, po drugie mam tutaj sprzęt, przy którym olsztyńskie laboratorium kryminalistyczne to zestaw małego chemika.
– Nie martwię się – odparł Szacki. – Do jutra.
Profesor doktor habilitowany Ludwik Frankenstein niespodziewanie położył mu rękę na ramieniu i spojrzał głęboko w oczy.
– Lubię pana – powiedział.
Szacki nawet nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Na schodach odetchnął głęboko listopadowym powietrzem. Czuł się słabo i kręciło mu się w głowie. Czuł się słabo, bo gdyby nie przyzwyczajenie z Warszawy, rutynowo kazałby pewnie zakopać szczątki, a razem z nimi dowód niecodziennej zbrodni. Oczywiście martwiło go trochę, że sprawiedliwości nie stałoby się zadość. Ale na myśl, że mógł się pozbawić najbardziej obiecującej sprawy od lat – na tę myśl naprawdę ugięły się pod nim nogi.