4

Chyba brakowało mu akcji. Powinien teraz wrócić do firmy, poinformować szefową o nowej, trudnej i zapewne wkrótce bardzo głośnej sprawie. Ściągnąć do siebie smutnego dochodzeniowca Bieruta, zrobić plan czynności. Wysłać jak najszybciej kogoś do domu Najmana, wezwać rodzinę na przesłuchanie. Poprosić kogoś w Warszawie o przesłuchanie lekarza od stopy. Czekać na wyniki badań. Ot, śledztwo. Jednak zamiast tych rutynowych czynności kazał Bierutowi ustalić adres, kwadrans później był już po rozmowie telefonicznej z żoną Najmana i jechał Warszawską – tą prawdziwą szeroką Warszawską – w stronę Stawigudy. Przejeżdżał koło Kortowa, kiedy z nieba zaczęło coś padać. Tym razem nie był to zamarzający deszcz, tylko dziwacznie mokry śnieg. Ogromne płatki wyglądały, jakby po drodze z chmury ktoś je przeżuł, a potem wypluł z nienawiścią na szybę citroena.

W gruncie rzeczy miła odmiana po wczorajszym, bo wycieraczki dawały sobie z tym radę.

Szacki minął teren uczelni i zaraz potem opuścił Olsztyn, po obu stronach drogi wyrosła ściana lasu. Nie mówił o tym nikomu, ale uwielbiał ten drogowy pejzaż. Inne większe polskie miasta otoczone były buforem szkaradnej podmiejskości. Po opuszczeniu centrum najpierw jechało się przez blokowiska, a potem przez strefę magazynów, warsztatów, zardzewiałych szyldów, podwórek pełnych rozjeżdżonego błota. W Olsztynie też mieli takie wylotówki – przede wszystkim na Mazury – ale ta była inna. Po wyjechaniu z centrum trafiało się na kompleks uniwersytecki, niegdyś pruski szpital psychiatryczny. Najpierw stare, owiane legendami budynki, potem nowoczesne, sfinansowane przez Unię zabudowania. Jeszcze stacja benzynowa i już, koniec miasta, droga biegła łagodnym łukiem, kilkaset metrów po tabliczce informującej o końcu Olsztyna nie było już śladu cywilizacji. Kochał w tym mieście, że w kilka minut można się znaleźć w leśnej głuszy.

Ruch był niewielki, Szacki przyspieszył trochę na drodze, która falowała delikatnie zgodnie z rytmem pagórkowatego warmińskiego krajobrazu. Do Stawigudy miał niecałe dwadzieścia kilometrów.

Zawsze mieszkał w mieście. Nigdy nie miał z okien innego widoku niż na inne mieszkania w innych budynkach. Przez czterdzieści cztery lata. Gdyby teraz jego grat wpadł w poślizg na mokrej brei, Szacki umarłby, nie wiedząc, jak to jest, kiedy się staje z kubkiem kawy w oknie sypialni i wzrok zatrzymuje się dopiero na linii horyzontu.

Trzy lata temu wrócił do Warszawy po krótkim pobycie w Sandomierzu jedynie po to, aby przekonać się, że on i jego miasto rodzinne dali już sobie wszystko, co mieli do zaoferowania. Męczył się potwornie, fizycznie odczuwał, jak go ten brzydki moloch gnębi i gniecie. Zaczął się rozglądać za konkursami na etaty, zanim jeszcze rozpakował walizkę z ciuchami. I gdzieś przy Olsztynie zdecydowało takie ukłucie, że to Mazury. Jeziora, lasy, słońce. Wakacje. W życiu tam nie był, zawsze jeździł nad morze, ale tak to sobie wyobrażał. Że się osadzi, znajdzie mały domek z widokiem na sosnowy zagajnik i będzie szczęśliwy, czytając wieczorami pogodne książki i dorzucając drewna do kozy. Nie mieszkały w tych wizjach żadne kobiety – tylko on, cisza i spokój. Gorąco wtedy wierzył, że jedynie samotność może dać mężczyźnie prawdziwe spełnienie.

Dwa lata później rzeczywistość nijak nie przystawała do wcześniejszych wizji. Tkwił w związku, ciągle świeżym, ale już nie namiętnym romansie. I przeprowadził się, owszem, z kawalerki w bloku na Jarotach do mieszkania swojej dziewczyny, tak bardzo w mieście, że bardziej byłby tylko namiot rozbity na schodach ratusza. Niby mieszkanie w starej willi, niby z ogrodem, ale z kuchni widział miejsce pracy – złośliwość losu. No i przestał mówić „Mazury”. Mieszkał na Warmii i podobała mu się ta odrębność, a Żenia się śmiała, że sposób, w jaki to podkreśla, najlepiej świadczy o tym, że podpisał volkslistę.

To prawda. Miejsce urodzenia przestało go definiować i to było dobre.

Stawiguda to duża wieś, rozrastająca się chaotycznie, składająca się w większości ze współczesnej, jednorodzinnej zabudowy. Nie było tu żadnej urbanistycznej ani architektonicznej myśli, która zamieniłaby przestrzeń w przyjazne miejsce. Istny przegląd projektów z katalogu, oddzielonych od siebie różnymi murami i płotami. Gargamele mieszały się z dworkami polskimi, amerykańskimi willami i chatami z bali. Na dodatek ambicją każdego sąsiada było posiadanie ścian w wyróżniającym się kolorze, jakby sam adres nie wystarczał do identyfikacji nieruchomości.

Dom Najmanów był domem – na ile Szacki zobaczył w zapadającym mroku – seledynowym. Poza tym niczym się nie wyróżniał. Dość nowy, wybudowany pewnie w ciągu ostatnich siedmiu, dziesięciu lat. Na planie kwadratu, parterowy, z małymi oknami i ogromnym dachem, wyższym od kondygnacji. Jakby strych miał tam być najważniejszym pomieszczeniem. Oddzielony od sąsiednich posesji metalowym ogrodzeniem z solidnymi, murowanymi słupami. Podjazd z kostki brukowej, teraz przykrytej topniejącym śniegiem.

Prokurator Teodor Szacki zaparkował w błocie przed bramą i wysiadł, Najmanowa czekała przy furtce, okryta długim swetrem. Skrzyżowane ramiona przyciskała mocno do ciała, włosy miała mokre od śniegu. Możliwe, że czekała dość długo.

Szacki zastanawiał się, czy to coś znaczy.

Wewnątrz dom niczym się nie wyróżniał. Parter miał sporą powierzchnię, a przy tym mało okien i dość nikczemną wysokość. Salon połączono z kuchnią i jadalnią w jedno nieprzytulne pomieszczenie.

Zamknięty kominek, telewizor wielkości ekranu kinowego, duża skórzana kanapa w kształcie litery U, przed nią dwupoziomowy szklany stolik. Na dolnym poziomie gazety, na górnym stos pilotów do wszystkiego. Żadnych książek.

Milczał, czekał, aż gospodyni zrobi kawę, i zastanawiał się, co powiedzieć. Gdyby po prostu znaleźli trupa Najmana w krzakach, byłaby pierwszą podejrzaną – żona, która przez tydzień nie zgłosiła zaginięcia. Ale ktoś sobie zadał dużo trudu, żeby go zabić, zamienić w suche kości i ukryć w mieście. A poza wszystkim nie był stuprocentowo pewny, czy to zwłoki Najmana. Przez telefon ustalił tylko tyle, że faktycznie od ponad tygodnia nie było go w domu.

Postawiła przed nim kawę. Obok wylądował talerzyk z delicjami.

Napił się kawy. Kobieta usiadła naprzeciw, nerwowo obgryzała skórki przy paznokciach. Chciał, żeby odezwała się pierwsza.

– Co się stało? – zapytała.

– Nie mamy pewności, ale podejrzewamy, że najgorsze.

– Zrobił komuś krzywdę – bardziej stwierdziła, niż zapytała. Oczy jej się rozszerzyły.

Takiej odpowiedzi się nie spodziewał.

– Przeciwnie. Podejrzewamy, że pani mąż nie żyje.

– Jak to?

Nie miał wprawy w takich rozmowach. Zwykle jego rozmówcy byli już wstępnie obrobieni przez policję. Przydałby się Falk, na pewno miał z tego szkolenie.

– Podejrzewamy, że zginął.

– W wypadku?

– W wyniku czynu zabronionego.

– To znaczy że kto inny spowodował wypadek?

– To znaczy że kto inny być może pozbawił go życia.

– Zamordował?

Skinął głową. Monika Najman wstała i wróciła z kartonem soku warzywnego. Nalała sobie całą szklankę i wypiła połowę. Wyglądała zwyczajnie, jak nauczycielka albo urzędniczka. Średniego wzrostu, szczupła, o niezapadającej w pamięć twarzy, z popielatymi włosami do ramion. Podmiejska matka. Rozejrzał się, ale nigdzie nie widział śladu bytności dzieci. Żadnych pomazanych ścian, porozrzucanych zabawek, kredek w kubku. Ale też Najman miał pięćdziesiątkę, ona koło trzydziestu pięciu. Może nastolatek?

– Ale kto?

– Proszę pani, proszę się skupić na chwilę. W Olsztynie znaleźliśmy zwłoki, w stanie nienadającym się do identyfikacji. Podejrzewamy i tylko podejrzewamy, że mogą to być zwłoki pani męża. – Poczuł, że musi teraz powiedzieć coś jak normalny człowiek. – Bardzo mi przykro, że przekazuję pani te informacje. Muszę zadać pani kilka pytań, potem przyjedzie policjant i poprosi o coś, gdzie jest DNA pani męża, najlepiej włosy z grzebienia. To nam pozwoli dokonać identyfikacji. Chciałbym też dostać jego zdjęcie, jeśli to możliwe.

Dolała sobie soku, wypiła duszkiem. Wokół ust został czerwony ślad, jakby się po omacku umalowała. Chwilę jeszcze siedziała bez słowa, po czym wstała i zniknęła w głębi domu. Szacki odnotował w myślach, że albo nie nosi zdjęcia męża w portfelu, albo w tej sytuacji nie chce akurat tego najbardziej osobistego oddawać. Odnotował też, że Monika Najman nie jest szczególnie rozmowna. Pytanie, czy dlatego, że jest w szoku, czy dlatego, że bardzo uważa na słowa. Prokuratorskie doświadczenie było bezlistosne: w wypadku tajemniczych zaginięć i zabójstw w czterech na pięć przypadków winni są współmałżonkowie.

Postanowił ją sprowokować.

Minęło kilka minut, zanim wróciła, wręczając Szackiemu odbitkę w pocztówkowym formacie.

– Musiałam wydrukować, żeby było aktualne – powiedziała. – Teraz wszystko w komputerach.

Przyjrzał się zdjęciu. Letni portret, jasny od słońca, uśmiechnięta twarz na tle ceglanej ściany. Przystojny gość, męski, wyrazisty, w stylu Telly’ego Savalasa. Łysa, jajowata czaszka, grube, czarne brwi, piwne oczy, nos prosty jak u rzymskiego generała, pełne usta.

Typ testosteronowego mężczyzny, który bardzo podoba się kobietom, nawet jeśli intuicja podszeptuje im, że nie muszą dobrze wyjść na tej znajomości.

Jedyną skazą na jego męskim wizerunku była zniekształcona w wyniku jakiegoś urazu małżowina prawego ucha.

– Nie powinnam go rozpoznać? – Kobieta przerwała jego kontemplację fotografii.

– Zwłoki nie nadają się do identyfikacji – odpowiedział, a widząc, jak krew odpływa jej z twarzy, szybko dodał: – Metoda DNA jest pewniejsza i pozwoli oszczędzić pani przykrości. Na ogół staramy się nie angażować bliskich, jeśli identyfikacja mogłaby być wyjątkowo traumatyczna.

– Ale co się stało?

Dobre pytanie.

– Ktoś go pobił? Zadźgał? Zastrzelił?

To było nie tylko dobre pytanie. To było też bardzo trudne pytanie.

– Niestety nie wiemy na tym etapie.

Patrzyła na niego bez zrozumienia.

– Piter jest łysy – powiedziała nieoczekiwanie, wskazując na zdjęcie.

– Słucham?

– Piter jest łysy. Nie mogę nikomu dać włosów z jego grzebienia.

Miał na końcu języka pytanie o dziecko, ale z dziećmi różnie bywa.

– Policjant się tym zajmie, proszę się nie martwić.

– Może z maszynki elektrycznej do golenia, tam zawsze jest taki kurz z zarostu. Myśli pan, że się nada?

Nie miał pojęcia, ale pokiwał głową z powagą doradcy duchowego.

– Kiedy widziała pani męża po raz ostatni?

– W poniedziałek – odpowiedziała szybko.

– W jakich okolicznościach?

– Poszedł do pracy.

– Dokąd?

– Ma biuro podróży na Jarotach. To znaczy nie biuro, tylko agencję.

On ma. Nie „my mamy”.

– A pani czym się zajmuje?

– Pracuję w bibliotece w Kortowie.

– Na uniwersytecie?

– Tak.

– Macie państwo dzieci?

– Synka, pięcioletniego. Piotrka.

Zdziwił się. Pięciolatek, który nie zamienia salonu w plac zabaw.

– Gdzie teraz jest?

– U mojej mamy w Sząbruku.

Nie za bardzo kojarzył, gdzie to jest.

– Od dawna?

Spojrzała na niego, jakby był przezroczysty, a ona oglądała bardzo interesujący program telewizyjny za jego plecami. I cała zastygła.

– Od dawna? – powtórzył.

– Od zeszłego tygodnia. Chciałam odpocząć, a mama go uwielbia.

– Od zeszłego tygodnia w piątek czy od zeszłego tygodnia w poniedziałek?

– Przepraszam, jestem zupełnie rozbita. Czy to jest przesłuchanie?

– Nie, tylko rozmawiamy.

Coś mi wygląda, że jeszcze się poprzesłuchujemy, pomyślał.

– Mąż mówił, że gdzieś wyjeżdża?

– Właśnie nie. – Kobieta ożywiła się nagle i zrobiła taką minę, jakby dało jej to dopiero teraz do myślenia.

– Zdarzało mu się wcześniej, że wychodził do pracy i znikał na tydzień?

– Wie pan, w ogóle dużo jeździł. To branża turystyczna. Biura często organizują wycieczki dla sprzedawców, żeby mogli obejrzeć, co polecają. Sama byłam na jednej. Klienci to lubią, jak ktoś potrafi opowiedzieć o wszystkim.

– Tak bez zapowiedzi jeździł? Zabierają ich z dnia na dzień?

– Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego pan pyta?

– Nie zdziwiło pani, że mąż nie wrócił z pracy i zniknął?

Zagryzła wargi.

– Czasami był skryty.

Mało nie parsknął śmiechem. Kobieta ewidentnie kłamie, łże w taki sposób, że miał ochotę wyjść. Zaraz poprosi ją, żeby ustaliła jakąś wersję i się jej trzymała, bo on niestety inaczej eksploduje. Męczyło go patrzenie, jak wymyśla kłamstwa, brakowało tylko, żeby szeptała pod nosem. Na dodatek czuł, że cała ta sytuacja wymyka się logice. Zapowiedział się wcześniej telefonicznie, więc jeśli kobieta ma jakiś związek ze zniknięciem męża lub coś wie, miała wystarczająco dużo czasu, żeby ułożyć sobie w głowie najważniejsze fakty. Tymczasem to wygląda tak, jakby cała sytuacja była dla niej zaskoczeniem. A mimo to bezczelnie kłamie.

Dlaczego?

– Skąd ta blizna? – zmienił nagle temat.

Spojrzała pytająco, jakby zwrócił się do niej w obcym języku.

– Skąd ta blizna? – powtórzył.

Zniecierpliwiony postukał palcem w fotografię. Postanowił sprawdzić, czy da się ją wyprowadzić z równowagi.

– Blizna. Na uchu. Skąd się wzięła?

Rozłożyła ręce w zdziwionym geście, jakby jej mąż zawsze chodził w czapce i dopiero teraz, na tym zdjęciu, odkryła prawdę.

– Proszę pani. To nie jest towarzyska rozmowa. Pani mąż nie żyje. Rozumie pani? Nie żyje.

Czekał na szloch i histerię, która zwykle wybuchała w takich momentach.

Monika Najman zmrużyła oczy od skupienia, zagryzła wargi i w końcu powiedziała:

– Tak, rozumiem.

Bez histerii, raczej z ulgą, że udało jej się odpowiedzieć właściwie.

– Został zamordowany. Ja jestem prokuratorem prowadzącym śledztwo. Pani jako małżonka denata jest stroną postępowania. Ważnym świadkiem. Co najmniej ważnym świadkiem – zakończył groźnie.

Czekał na słuszne oburzenie i wymachiwanie rękami, które zawsze się pojawiały w takich momentach przesłuchania.

– Rozumiem? – powiedziała kobieta pytającym tonem nieprzygotowanego ucznia, który zgaduje na egzaminie ustnym.

– Więc proszę się skupić i odpowiedzieć na pytanie: skąd ta blizna?

– Z przeszłości. Jeszcze się nie znaliśmy. Nie wiem, skąd dokładnie.

– Nie zapytała pani nigdy?

– No jakoś nie.

– Dzwoniła pani do niego? Do pracy? Na komórkę? Pisała SMS-y?

W wyimaginowanym filmie za jego plecami musiał nastąpić dramatyczny zwrot akcji, bo Monika Najman wyłączyła się zupełnie.

– Dzwoniła pani?

Chciała się jeszcze napić soku, ale w kartonie zostały ostatnie krople, długo i pieczołowicie je wytrząsała.

– To śmieszne, jak pan o to pyta, bo mi się wydaje, że faktycznie nie dzwoniłam. – Monika Najman spojrzała przepraszająco. – Nie wiem dlaczego.

Загрузка...