1

Słoneczko dawno już wstało, świeciło z góry na pokrytą przez chmury Warmię, ale choć świeciło z całej siły, nie potrafiło dotrzeć na ulicę Równą. Brakowało tu światła i brakowało powietrza, przestrzeń wypełniała brudna, ciemna szarość. Zwyczajna kobieta patrzyła przez okno i myślała, że wygląda to, jakby ktoś nasączył wodą z przydrożnej kałuży worek waty, a potem nakleił ją na szyby z zewnątrz.

Pejzaż za kuchennym oknem wysysał z niej resztkę sił życiowych. Im dłużej patrzyła na czarną mgłę, na ich podwórko, które miało się zamienić w ogródek, ale na razie było jeziorem zbrylonego błocka, tym bardziej miała wszystkiego dość.

Mały jeszcze spał, duży wychodził do pracy. Zaparzyła kawę, zrobiła tosty z camembertem na śniadanie, wycisnęła trochę soku z pomarańczy. Podziękował grzecznie. Powiedziała, że absolutnie nie ma sprawy, myśląc o tym, że dekadę życia by oddała, żeby sobie przez miesiąc pobyć na takich wczasach jak on.

Pojedzie sobie samochodem, muzyczki posłucha, kupi na później batonika na stacji benzynowej. Potem w biurze posiedzi z ludźmi, postuka w klawiaturę, odpisze na dwadzieścia ważnych maili, wyjdzie na lunch. Wróci, poflirtuje trochę, powymienia się żartami na zebraniu. Zadzwoni do domu, że będzie godzinę później, bo jeszcze musi „się ogarnąć z projektem” − głos zbolały, zmęczony, żeby jasna była skala wyrzeczeń i poświęcenia.

Ona w tym czasie pójdzie na zakupy, zrobi obiad, wstawi dwa prania, wytrze dwie kupy, piętnaście razy utuli, raz przyklei plasterek, pięć razy wyciągnie z miejsc, gdzie nie wolno chodzić, trzy razy umyje podłogę i stół po posiłku, cały czas na nogach, lekko zziajana, z lepkim czołem, przy akompaniamencie jęku dziecka, które zawsze chce czegoś innego niż to, co akurat robi. Jak będzie miała szczęście, to uśnie w domu i będzie mogła zjeść kanapkę, drugą ręką mieszając zupkę. Zazwyczaj jednak usypiał dopiero na spacerze. On otulony kocykiem, zabezpieczony przed wiatrem i deszczem, różowy i pochrapujący. Ona pchająca wózek, zziębnięta, zdyszana, mokra od deszczu, bo na gruntowej drodze nie sposób prowadzić wózka i trzymać parasola jednocześnie.

Patrzyła, jak je tosty, ze smutnym wzrokiem człowieka, który poświęca się dla rodziny, i myślała, że gdyby musiał wykonywać prawdziwą pracę jak ona, to po kilku tygodniach szukaliby sanatorium, gdzie mógłby dojść do siebie.

Zjadł, przeciągnął się, wstał, zostawiając na stole okruszki, plamę kawy i naczynia. Sprzątnęła bez słowa, stanęła ze swoją kawą przy oknie i myślami wypychała go z domu. Jest szansa, że jeśli zaraz wyjdzie, a mały pośpi jeszcze chwilę, będzie miała kwadrans dla siebie. Cały kwadrans! Potrzebuje tego kwadransa, żeby zebrać myśli, zastanowić się, jak to rozegrać, jak wybrać najlepszy moment, żeby nie mógł nic zrobić.

W przedpokoju zaszumiał naciągany na garnitur wełniany płaszcz, potem bzyknęły suwaki od skórzanych sztybletów, stuknął zdjęty z półki i postawiony na podłodze parasol.

Zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki, czekając na metaliczny dźwięk zamka. Zamiast tego usłyszała zbliżające się kroki. Zaklęła w myślach wielopiętrowym, ordynarnym bluzgiem. Nawet jej ojciec byłby pod wrażeniem.

Stała oparta o kuchenny blat, twarzą do okna, w szybie widział odbicie jej twarzy i zamknięte oczy. Uśmiechnął się. Rozumiał, głupio jej było iść spać, wrócić do rozgrzanego łóżka, kiedy on ciągle kręcił się po domu, szykował do wyjścia w ten listopadowy syf, naciągając na siebie płaszcz jak niewygodną zbroję, specjalny kombinezon, który miał go ochronić przed warmińską aurą.

Nie chciał wychodzić. Wolałby zostać, rozkoszować się leniwym ciepłem, pić kawę w kuchni, czuć zapach przygotowywanego obiadu, patrzeć na syna bawiącego się na dywanie, przerywającego układanie klocków tylko po to, żeby uśmiechnąć się do rodziców. Poczuł rozlewające się wewnątrz ciepło, ta scena była aż nierzeczywista. Za oknem szare piekło, a tutaj raj. Delikatne światło, zapach lekko przypalonych tostów, miły kolor bukowych kuchennych mebli, jego żona w sportowej bluzie z kapturem, z przymkniętymi oczami, dobra i spokojna niczym bogini ogniska domowego w swoim uśpionym jeszcze królestwie, czerpiąca siłę z harmonii świata.

Objął ją delikatnie, wtulił głowę w potargane włosy.

Westchnęła.

Zrozumiał, że ta harmonia to coś, co nigdy mu się nie znudzi. Że może mieć tego więcej, jak najwięcej, ile tylko się da. Że rodzina to narkotyk, którego nie da się przedawkować. Był tak pewien tej decyzji, że znowu wypełniły go radość i siła.

Ujął jej dłoń.

– Wiesz, jaka jest dobra wiadomość? – spytał miękko.

Potrząsnęła głową, nie otwierając oczu. Chłonął jej ciepło i zapach, pomyślał o wilgotnej wiosennej ziemi, o nabrzmiałym pąku, gotowym do rozkwitnięcia.

– Będziemy mieli wielką rodzinę. Będą się z nas śmiali, że prowadzimy przedszkole, a my będziemy śmiali się z nich i będziemy bardzo szczęśliwi. Chcesz?

Odwróciła się do niego. Oczy miała szeroko otwarte, jednak nie widział w nich domowej bogini, gotowości żyznej gleby. Zobaczył kpinę i determinację.

– Bardzo chcę – szepnęła. – Bardzo chcę ci coś powiedzieć. Teraz, tutaj, natychmiast.

Загрузка...