4
Udało mu się dotrzeć do głównej drogi, tam zawahał się chwilę i w końcu zamiast skręcić w lewo w stronę Olsztyna, skręcił w prawo, na Gietrzwałd i Ostródę. Przebył kilkaset metrów i korzystając z małego ruchu, złamał przepisy, przeciął podwójną ciągłą i zajechał na stację po przeciwnej stronie szosy.
Zaparkował przy reklamie nowych bawarskich hot dogów, zrobił sobie największą kawę w samoobsługowym ekspresie, zapłacił i wyszedł na zewnątrz. Za budynkiem stały dwa drewniane stoły z ławami, odgarnął rękawem śnieg i usiadł. Papierowy kubek postawił po prostu na zaśnieżonym blacie, śnieg wokół kubka szybko się stopił, wyglądało to jak animacja.
Szacki wszystko zauważał bardziej, każdy detal. Jakby chciał się nasycić, zanim pożegna się ze światem małych, śmiesznych rzeczy, których normalnie nie zauważamy, bo jesteśmy zbyt zaaferowani, zbyt poirytowani albo zbyt odkładający na później.
Musiał się przyznać, to nie ulegało wątpliwości. Rozwiązanie eleganckie, oczywiste, uwalniające go od wszystkich rozterek. Zbudował swoje życie na poszanowaniu prawa, to wymagało, żeby wyznał swoją winę. Proste rzeczy są proste.
Westchnął. Nie dlatego, że straci wolność. Kara za popełnione przestępstwo wydawała mu się najnaturalniejszą sprawą na świecie. Westchnął, ponieważ prowadził w życiu setki śledztw, a teraz musiał skończyć karierę akurat w momencie, kiedy pojawiło się to jedno jedyne śledztwo, dla którego poświęciłby wszystko: śledztwo w sprawie popieprzonej sekty, której udało się doprowadzić do tego, aby Teodor Szacki popełnił morderstwo.
Nigdy nie odczuwał żadnego powieściowego szacunku ani podziwu dla wyjątkowo sprytnych przestępców, ale tym razem nie potrafił powstrzymać pewnego rodzaju uznania dla osób odpowiedzialnych za wczorajsze wydarzenia. Wymagały przygotowań, wymagały planowania w najdrobniejszych szczegółach, wymagały zadbania o to, aby detale nie zdradziły teatralności dekoracji. Tysiące rzeczy mogły pójść nie tak, a jednak się udało.
Efekt? Kimkolwiek byli, osiągnęli wszystko, co chcieli.
Wnioski poukładał sobie w nocy, po tym jak wysłuchał opowieści Heli. Zgodnie z przewidywaniami jej porwanie było wymierzone w niego. Traktowano ją jak więźnia i pokazano film z rozpuszczania Najmana, żeby w kluczowej chwili przekonująco wypadł jej strach przed potworną śmiercią. Jednak Hela powiedziała, że ten lęk trwał sekundy. Kiedy pierwsze granulki wpadły jej do ust i zaczęła nimi pluć, mało nie umarła z przerażenia, ale już chwilę później zrozumiała, że to – z braku lepszego słowa – żart. Kulki były leciutkie, pachniały jak styropian i szeleściły jak styropian.
„Nagle zaczęłam się śmiać jak szalona. Jak histeryczka. Nie mogłam przestać chyba przez dziesięć minut, aż zaczęłam się bać, że od tego śmiechu coś mi się stanie”, opowiadała mu Hela w drodze do domu.
Co oznaczało, że gdyby wytrzymał kilka sekund, gdyby nie zacisnął od razu rąk na szyi Wiktorii Sendrowskiej, cały ich brawurowy plan wziąłby w łeb.
Ale nie wziął.
Chwilę potem porywacze założyli jego córce worek na głowę i wsadzili do samochodu. Tam spędziła wedle jej rozeznania około dwóch godzin, co oznacza, że Szacki nie widział transmisji na żywo, jedynie przygotowane specjalnie dla niego nagranie. Przez cały czas samochód był w ruchu, ale czy to oznacza, że miejsce przetrzymywania Heli i zabójstwa Najmana znajdowało się dwie godziny drogi stąd, czy po prostu porywacze jeździli w kółko dla zmyłki – tego nie wiadomo. W końcu wyrzucili ją z samochodu, przecięli więzy i odjechali. Kiedy zdjęła worek, zorientowała się, że jest na leśnej drodze, sama, w środku nocy. Poszła drogą przed siebie, bo nie miała żadnego innego pomysłu.
I chwilę później znalazła swojego ojca.
W głowie Szacki miał kilka hipotez, wyjaśniających całość inscenizacji, wszystkie gdzieś do siebie podobne. Wyglądało na to, że oni naprawdę chcieli naprawiać świat, wymierzać sprawiedliwość, karać domowych katów. Wiktoria stojąca na ich czele to ordynarna ściema, teraz to rozumiał. Tylko że teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Szacki przypuszczał, że Klejnocki miał rację w swoich rozważaniach o stosie. Roztopienie Najmana, sfilmowanie jego śmierci, podrzucenie szkieletu – wszystko to miało zmierzać do wielkiego finału, do wielkiej kulminacji. Do tego, żeby każdy kat domowy dowiedział się, kto na niego poluje.
W którym momencie ten plan zamienił się w polowanie na Szackiego?
Moment właściwie był nieistotny. Istotny był fakt, że dzięki temu oni zapewnili sobie bezpieczeństwo. Szacki mógł nie lubić przestępców, ale ktokolwiek to wymyślił, musiał być geniuszem zbrodni. Po prostu.
W sumie wszystko to miało małe znaczenie, podobnie jak tyleż interesujące, co nieistotne w tej sytuacji pytanie, czy ktoś ze znanych mu osób jest w to zamieszany. Nieistotne, ponieważ i tak za chwilę z każdą ze znanych mu osób się rozstanie.
Kluczowy był jeden jedyny fakt: on, prokurator Teodor Szacki, jest winny zabójstwa. Oczywiście oni zrobili wszystko, aby go do tego sprowokować, ale umówmy się – każdy przesłuchiwany przez niego zabójca uderzał w tę samą śpiewkę: „Panie prokuratorze, postawiła mnie pod ścianą, taka czerwona zasłona na oczy mi opadła, no naprawdę, co mogłem zrobić”.
Zawsze patrzył wówczas z politowaniem, tak też spoglądał teraz na siebie. Człowiek ma wolny wybór, on też. Mógł się opanować, zadzwonić po Bieruta, wezwać ludzi, ogłosić przełom w śledztwie, zamknąć Wiktorię, wyłapać resztę szajki obłąkańców i skazać wszystkich. Miał wolny wybór. I wybrał zabójstwo.
Nie zabił w obronie koniecznej, nie zabił, aby ocalić kogokolwiek, nawet trudno było tutaj mówić o silnym wzburzeniu spowodowanym okolicznościami. Zabił, bo chciał. W akcie zemsty i samosądu. I jako zabójca musi ponieść karę.
Ktokolwiek za tym wszystkim stoi, pewnie teraz przygląda się, co Szacki zamierza. Czy wykorzysta swoją pozycję śledczego, aby tak namotać, że nawet jak sprawa wyjdzie na jaw, to się wywinie? Czy zacznie kombinować jak typowy przestępca, próbując umknąć sprawiedliwości? Czy z uporem będzie próbował na własną rękę rozwiązać tę sprawę?
Ostatnia wersja brzmiała nawet kusząco, ale wiedział, że to pułapka. Już dotychczasowa zwłoka jest naganna, a przeciąganie, odwlekanie w nieskończoność momentu przyznania się – w żaden sposób nie da rady usprawiedliwić tego inaczej, jak tylko tchórzostwem. Musiał przyznać się jak najszybciej, żeby zakończyć potworną grę, a także dlatego, że inaczej narazi wszystkich swoich bliskich. Hela już raz została skrzywdzona, cholera wie, co jeszcze mogą wymyślić.
Westchnął ciężko.
Wstydził się tego, ale już dawno postanowił, że o ile okoliczności go nie zmuszą, przyzna się dopiero w poniedziałek. Przez to niestety Falk z Bierutem i resztą będą musieli ciągnąć tę szopkę cały weekend, podczas kiedy on ze szczegółami zna temat obu morderstw i ofiar, zarówno Najmana, jak i Wiktorii. Czuł się winny, a jakże.
Jednak takie rozwiązanie jako jedyne gwarantowało, że będzie mógł spędzić ostatni weekend ze swoją szesnastoletnią córką, Heleną Szacką. Zwyczajny weekend. Pójdą do kina, na kołduny do „Staromiejskiej”, cholera, może nawet się uda pojeździć chwilę w Rusi na nartach, jeśli śnieg się utrzyma. Wieczorem pooglądają telewizję albo ona pójdzie do znajomych, a on przyjedzie po nią po północy i będzie udawał, że bierze jej starannie artykułowaną mowę za dobrą monetę. W niedzielę zagoni dziewczynę do lekcji, żeby nadrobiła dni nieobecności. Zwyczajny weekend ojca i dorastającej córki.
W poniedziałek się przyzna, zostanie aresztowany, potem trafi do więzienia na długie lata i jego życie się skończy. Nawet jeśli on, jako Teodor Szacki przetrwa, to ten dzień stanowić będzie koniec prokuratora, a przede wszystkim koniec ojca. Nie pozwoli się odwiedzać, nie pozwoli myśleć o starym w pudle. Każe jej zmienić nazwisko i ułożyć sobie życie. Może odwiedzi ją po wyjściu, on w wieku emerytalnym, ona będzie dojrzałą kobietą po trzydziestce. Zjedzą razem obiad, nie mając sobie zbyt wiele do powiedzenia, i tyle.
Z Żenią sprawa była prostsza. Znali się krótko, nie łączyły ich żadne oficjalne więzy, nie mieli dzieci. Jej również zakaże odwiedzin. Zapomni o nim szybciej. Kochał ją, cieszył się na swój sposób, że stało się to na tak wczesnym etapie ich znajomości, że będzie mogła się otrząsnąć i pójść dalej.
Upił kawy. Jego ulubiona, ogromna, z dużą ilością mleka i podwójną porcją syropu waniliowego. Kiedy następny raz taką wypije, będzie miał sześćdziesiątkę. Jak dobrze pójdzie. Pewnie więcej, bo nie zamierzał stosować żadnych sztuczek, żeby obniżyć wymiar kary. Śmieszne, półtorej dekady to w dzisiejszym świecie szmat czasu. Czy potem będzie jeszcze jakiś Statoil w Polsce? Czy były prokurator będzie potrafił obsłużyć futurystyczny ekspres?
Myśl o więzieniu nie przerażała go. Znał realia polskich zakładów karnych, wbrew obiegowej opinii nie były to placówki jak z Trzeciego Świata czy znane z amerykańskich filmów mordownie, gdzie szajki czarnych ustawiają się w kolejce, żeby gwałcić nowego w gotyckiej piwnicy. Ot, przymusowy akademik dla śmierdzących potem mężczyzn w kapciach. Pewnie trochę go pomęczą jako prokuratora, ale bardziej prawdopodobne, że zrobi furorę jako znawca procedur. W końcu kto miałby pisać kolegom zażalenia na decyzje prokuratorów, jak nie on.
Na tę myśl parsknął śmiechem. Jeszcze ciuchów nie odebrał na bramie, a już pisze scenariusze jak z Shawshank. Ech, stary, siwy dziad, i jeszcze mitoman.
Przynajmniej lektury nadrobię, Manna w końcu całego przeczytam, pomyślał. Dopił kawę do końca, delektując się osiadłym na dnie słodkim syropem, i wrzucił kubek do kosza.
Słońce wyjrzało nieśmiało. Śnieg rozjarzył się jak operowa dekoracja, przygotowana przez scenografa z maleńkich diamentów. Rozejrzał się, spojrzał na przecięty drogą krajową pagórkowaty krajobraz Warmii. Na strzelistą wieżę kościoła w Gietrzwałdzie, na las na horyzoncie, na wystające gdzieniegdzie znad śniegu czerwone dachówki domów w Nagladach.
Ładnie nawet, pomyślał.