13

Czwartego grudnia, tego samego dnia, co on, urodziło się parę znanych osób. Na przykład Rainer Maria Rilke. Za nim nie przepadał, nie dość, że umarł młodo na białaczkę, to jeszcze Hitler był jego psychofanem. Skoro o dyktatorach mowa, to tego dnia urodził się też generał Franco. Przynajmniej sobie pożył, prawie do dziewięćdziesiątki. A dokładnie dwadzieścia lat przed jego urodzinami świat zaszczycił swoją obecnością Jarosław Kret. Zazdrościł mu tego całego podróżowania. Rok po Jarosławie urodziła się Marisa Tomei i to ją tak naprawdę Myślimir Szcząchor uważał za swoją pokrewną duszę, przede wszystkim dlatego, że była niezwykle seksowna. Serio, uważał ją za najbardziej seksowną kobietę świata i zawsze bronił, kiedy wyśmiewali się z niego, że to pięćdziesięcioletnia baba. Poza wszystkim nie była to prawda, Marisa kończyła dziś dopiero czterdzieści dziewięć lat.

Westchnął ciężko, wyjął telefon z torby i położył obok klawiatury komputera. Zadzwonił punktualnie o 15.24. Jak zwykle.

Odebrał.

– Wszystkiego najlepszego, synku! – ryknęli rodzice równocześnie do słuchawki. – Masz już trzydzieści lat. Sto lat! Sto lat!

– Dziękuję, jesteście kochani – wymamrotał, zawsze go trochę zawstydzał ich entuzjazm.

Zmyślił na poczekaniu drobnomieszczańskie marzenia urodzinowe. Że chciałby mamusiny tort szwarcwaldzki (żeby zadowolić matkę) i kindle’a (żeby ojciec wiedział, co mu kupić), i poznać dziewczynę o dobrym sercu (żeby dać obojgu nadzieję na wesele i wnuki). Ponieważ nie zrozumieliby, gdyby im wyznał, że największym marzeniem Myślimira Szcząchora jest, aby zapukała do niego prawdziwa przygoda. Przygoda przez wielkie P. Przygoda, która potrzebuje orkiestry symfonicznej i chóru, żeby nadać jej właściwą muzyczną oprawę.

Myślimir Szcząchor wierzył, że w końcu tak się stanie. Tak naprawdę przemawiał za nim fakt, że był zwyczajnym urzędnikiem Urzędu Stanu Cywilnego, a nie podróżnikiem, archeologiem czy naukowcem szukającym szczepionki na raka w amazońskiej dżungli. W końcu czyż nie o tym są wszystkie książki i filmy? Na początku ci zwykli ludzie bronią się, nie chcą, błagają, żeby zostawić ich w spokoju – ale w końcu wciąga ich wir perypetii, zwrotów akcji, miłości, przyjaźni i walki o najwyższą stawkę.

Zegar na komputerze pokazywał, że za dwie minuty będzie równo piętnasta trzydzieści, co oznaczało, że raczej nikt już dziś nie skorzysta z usług urzędu. To oznaczało też, że może zwijać majdan i wracać do domu. Albo nie, do kina pójdzie. W końcu ma urodziny.

Sam pójdzie. Mało to urodzinowe, ale też która kobieta zrozumiałaby, że trzydziestoletni facet chce świętować, oglądając kreskówkę Disneya. Uśmiechnął się sam do sobie. Oglądał praktycznie wszystko, poza polskim kinem, od którego dopadały go czarne myśli. I dawno nic nie wcisnęło go w fotel tak jak animowana bajka o przeklętej przez swój dar Królowej Śniegu. Sam nie wiedział dlaczego. Może była wspaniałym krzykiem o wolność? A może dlatego, że wyjątkowo nie chodziło w niej o romans, tylko o potęgę miłości między rodzeństwem. Oglądał, połykał łzy wzruszenia i powinien się wstydzić, ale mój Boże, cóż to była za przygoda.

Zaczął pakować torbę, jednocześnie puścił w komputerze na cały regulator piosenkę z Krainy lodu, żeby wprawić się w nastrój.

Liryczna ballada wypełniła salę przyjęć:

– ...i wyjść zza krat jak wolny ptak...

Myślimir, nucąc pod nosem, wlazł pod biurko, żeby odzyskać ładowarkę od telefonu

– ...mam tę moc, mam tę moc, wyjdę i zatrzasnę drzwi!

Drzwi do urzędu nagle trzasnęły, ale zagrzebany w kablach Myślimir Szcząchor tego nie zauważył.

Tak kochał fikcję. Tak kochał przygodę. Dlaczego fikcja nigdy nie przychodzi do mnie, pomyślał. Dlaczego?

– Oto ja, stanę w słońcu dnia! – zawyła wokalistka. – Co tam burzy gniew!

W czasie rozciągniętego „e” w ostatniej sylabie Myślimir wylazł spod biurka i zobaczył przed sobą upiora. Upiór był wysoki, chudy, śmiertelnie blady, siny wręcz od zmęczenia i grudniowego chłodu. Jego twarz zlewała się w jedną jasną plamę ze śnieżnobiałymi, nienaturalnie siwymi jak na jego wiek włosami. A plama kontrastowała z czarnym, długim płaszczem, ciemnografitowym garniturem i szarą, zapiętą na ostatni guzik koszulą. Prosty krawat, idealnie zawiązany, ozdobiony delikatnym srebrnym deseniem, też wpasowywał się w odcienie szarości. O ton ciemniejszy od koszuli, o ton jaśniejszy od marynarki.

– Od lat coś w objęcia chłodu mnie pcha – zakończyła wokalistka.

– Już po godzinach urzędowania – powiedział Myślimir, odrobinę przestraszony widocznym w oczach nieznajomego szaleństwem.

– To sprawa życia i śmierci – wychrypiał nieznajomy metalicznym głosem.

– Pan nie rozumie, mogę za to stracić pracę – powiedział Myślimir, z trudem ukrywając podniecenie spowodowane faktem, że może wygłaszać takie filmowe kwestie.

Prokurator postukał palcami w blat biurka. Widać było, że próbuje nad sobą panować, ale gniewne zniecierpliwienie promieniowało od niego jak ciepło od pożaru.

– Nie może pan, ponieważ ustawa obliguje Urząd Stanu Cywilnego do udzielania informacji prokuraturze. Dostanie pan ode mnie potem wszystkie kwity.

– Są procedury, ustawa o ochronie danych, z powodu antydatowanych dokumentów można mieć naprawdę poważne kłopoty – zaprotestował.

Siwy prokurator przez chwilę wyglądał, jakby przygotowywał pogróżki, mające skłonić urzędasa do współpracy, ale nagle jego napięta twarz rozluźniła się, oczy zmatowiały.

– Powiem panu prawdę – powiedział cicho Szacki – bo doszedłem w życiu do takiego etapu, że nie mam ochoty na kłamstwa. W nocy porwali mi córkę i wszystkie tropy, którymi w histerii podążam od rana, okazały się ślepe. Walę głową w mur, a gdzieś tam moja dziewczynka pewnie już nie żyje. Mógłbym szukać przepisów, które formalnie zmusiłyby pana do współpracy. Mógłbym grozić na wymyślne sposoby, w końcu kto jak kto, ale my potrafimy uprzykrzyć życie. Ale proszę pana jako człowieka: niech mi pan wrzuci te nazwiska i zobaczymy, co wyjdzie. Dobrze?

Bez słowa włączył komputer i zalogował się do bazy danych.

– Jakie to nazwisko?

– Piotr Najman.

Wstukał, program myślał przez sekundę i wyrzucił listę kilkunastu osób.

– Zna pan datę urodzenia?

– Początek lat sześćdziesiątych.

– Jest jeden taki, urodzony dziewiętnastego listopada sześćdziesiątego trzeciego.

– To ten. Jakie ma pan powiązane z nim akty?

– Akt urodzenia i dwa akty małżeństwa.

Słysząc to, siwowłosy prokurator wciągnął głęboko powietrze, podniósł głowę i ze spojrzeniem utkwionym w sufit wypuścił powietrze, uśmiechając się do opatrzności.

– Doskonale. Właśnie pomógł pan odkryć bardzo groźną i pozbawioną skrupułów zbrodniarkę. Może mi pan wynotować dane panny młodej z pierwszego aktu małżeństwa pana Najmana?

Kliknął.

– Oczywiście. Beata, nazwisko panieńskie Wiertel, urodzona w Reszlu.

– PESEL mi potrzebny.

– Sześć, osiem, zero, dwa, zero, dwa, zero, zero, jeden, osiem, pięć.

– Kiedy ślub?

– Wrzesień dziewięćdziesiąt.

– A rozwód?

– Małżeństwo ustało w listopadzie dwa tysiące trzeciego.

Zaczekał, aż prokurator skończy notować, i dodał:

– Ale nie przez rozwód.

– Słucham?

– Małżeństwo nie ustało przez rozwód, tylko z powodu zgonu małżonki.

Ta dość zwyczajna z punktu widzenia urzędnika stanu cywilnego informacja, w końcu małżeństwa i zgony to sens ich pracy, wywarła piorunujące wrażenie na prokuratorze. Zachwiał się, jakby miał zamiar stracić przytomność i spaść z krzesła.

– To niemożliwe – powiedział. – Ona musi żyć. Kobieta z czarnymi włosami musi żyć. Inaczej wszystko nie ma sensu.

– Przykro mi.

Myślimir Szcząchor po raz pierwszy poczuł strach. Wcześniej towarzyszył mu lekki niepokój, zagłuszony przez ekscytację wywołaną niecodzienną sytuacją. Ale teraz się przestraszył. Nieznajomy co prawda miał legitymację prokuratora, ale wśród prokuratorów też się mogą zdarzać świry, może nawet niebezpieczne. Kuriozalna wzmianka o kobiecie z czarnymi włosami mogła świadczyć o tym, że siwy odkleił się od rzeczywistości.

– Proszę sprawdzić jeszcze raz, to musi być jakaś literówka. Jakiś błąd. Pan musiał spojrzeć w złą rubrykę. To jest karygodna niekompetencja!

W głosie prokuratora pojawiły się histeryczne tony, ale tym razem Myślimir nie poczuł strachu, poczuł się urażony. Nikt nie będzie mu zarzucał niekompetencji.

– Proszę pana, akta stanu cywilnego to może nie fizyka kwantowa, ale też nie wydawanie pierogów leniwych. To jest w pewnym sensie fundament państwa, kontrolowanie tego, ilu obywateli przybywa, a ilu ubywa. Robimy to bardzo rzetelnie i naprawdę potrafimy czytać te informacje.

Prokurator, choć wcześniej wydawało się to niemożliwe, pobladł jeszcze bardziej.

– Proszę mi pokazać jej akt zgonu.

Wyświetlił dokument i przesunął monitor, samemu z ciekawością wpatrując się w rubryki. Pomyślał, że to on jest urzędnikiem stanu cywilnego, to on zna ich tajemnice. W tej scenie to prokurator jest głównym bohaterem, a on dziwacznym, lekko zwariowanym specjalistą, którego wiedza pozwala rozwiązać zagadkę.

– Nie wygląda jak akt zgonu.

– Nie wygląda jak to, co dostaje pan w urzędzie. Ponieważ w urzędzie dostaje pan odpis aktu zgonu, w większości wypadków skrócony. To, co pan widzi, to jest właściwy akt zgonu, oficjalny dokument państwowy.

– Dobrze, jasne. Rozszyfruje pan to dla mnie?

Szcząchor pomyślał, że prokurator jest taką fabryką zniecierpliwienia, że mógłby nadwyżki sprzedawać w słoikach i nieźle z tego żyć. Nie żeby ktoś w Polsce cierpiał na niedobory zniecierpliwienia, ale cholera wie, na głupsze rzeczy jest popyt.

– Oczywiście. – Zaczął spokojnie, dobrze wiedział, że na początku rozmowa będzie zwyczajna, nic szokującego, dopiero potem małe rewelacje, a i tak olśnienie spłynie na głównego bohatera już po wszystkim i nieoczekiwanie. Fikcja miała swoje prawa. – Tutaj są sygnatury urzędowe, nazwa urzędu, numer aktu, to pana nie interesuje. Potem dane denatki. Beata Najman, z domu Wiertel, urodzona w sześćdziesiątym ósmym roku w Reszlu, ostatnie miejsce zamieszkania Naglady.

– Gdzie to?

– Wieś pod Gietrzwałdem. Tam, gdzie Matka Boska się objawia.

Prokurator spojrzał dziwnie, ale nie skomentował.

– Zmarła w tychże Nagladach.

– Kiedy?

Myślimir Szcząchor poczuł dreszcz emocji.

– Nie wiadomo dokładnie. Ponieważ zmarła tragicznie. Proszę spojrzeć, tutaj powinna być odnotowana data i godzina zgonu, dostajemy te informacje ze szpitali lub od lekarzy stwierdzających zgon. W innym wypadku wpisuje się miejsce, datę i godzinę odnalezienia zwłok.

– I?

– I w tym wypadku zwłoki pani Najman odnaleziono trzeciego listopada dwa tysiące trzeciego roku o szóstej trzydzieści.

– Dalej.

– Dane małżonka: Piotr Najman. I dane rodziców denatki: Paweł Wiertel oraz Alicja, z domu Hertel. Na koniec dane zakładu zgłaszającego, zwykle są to szpitale, w tym wypadku informacje dostaliśmy od Komendy Miejskiej Policji.

– Jakieś okoliczności albo powód śmierci?

Pokręcił przecząco głową. Prokurator wstał i zaczął się energicznie przechadzać po urzędzie, poły płaszcza łopotały za nim jak peleryna za superbohaterem. Widać było, że myślał intensywnie.

– Wcześniej pytałem, jakie ma pan akty powiązane z Piotrem Najmanem. Powiedział pan, że akty urodzenia i dwa akty małżeństwa. Najman nie żyje, ale rozumiem, że pewnie policja jeszcze nie przysłała wam kwitów. Ile mają czasu urzędowo?

– Dwa tygodnie od identyfikacji.

– Właśnie. Ale Piotr Najman ma też pięcioletniego syna. Dlaczego jego akt nie jest powiązany z dzieckiem?

– Dziecko z punktu widzenia państwa jest osobnym obywatelem. Ma swój akt urodzenia, w którym będą zapisane odnośniki do aktu małżeństwa lub małżeństw oraz zgonu.

– Czyli że w aktach rodziców nie odnotowuje się narodzin dzieci? – Brwi prokuratora uniosły się wysoko ze zdziwienia. – Chyba pan, kurwa, żartuje? Naprawdę w tym państwie nie ma bazy danych, gdzie ktoś śledzi, co się dzieje z tymi cholernymi obywatelami?

Myślimir wzruszył ramionami.

– Prawdę mówiąc, byłem pewien, że wy macie coś takiego.

– My?

– No policja, prokuratura. Wrzucacie nazwisko i wszystko wam się wyświetla.

Prokurator usiadł ciężko.

– Się wyświetla. Możemy sprawdzić rejestr karny, gdzie są tylko prawomocnie skazani. Możemy w rejestrze pojazdów sprawdzić, czy delikwent jest właścicielem samochodu. Drogówka ma swój system, bo muszą punkty sumować.

– A PESEL?

– A jakże, istnieje, mogę sobie tam adres zameldowania sprawdzić. I numer dowodu osobistego. Pieprzone średniowiecze.

Prokurator myślał. Szcząchor czekał na przełom.

– To ogólnopolska baza?

– Nie, wojewódzka. Ogólnopolskiej nie ma, podobno ma być, ale od lat o tym słyszymy i nic. Jak u nas umrze ktoś, kto się w innej gminie urodził, to pocztą wysyłamy informację. A trochę tego jest. Wypadki, topielcy, wiadomo, wakacyjny rejon. Zawsze mamy w lato dodatkową osobę do pomocy przy zgonach.

– Może mi pan pokazać osoby o nazwisku Najman, urodzone między osiemdziesiątym ósmym a dwa tysiące trzecim?

– Dzieci pan szuka z tego małżeństwa?

Prokurator skinął głową.

Wprowadził odpowiednie zmienne, wyskoczyły trzy rekordy.

– Najpierw ten. – Prokurator wskazał na nazwisko Pawła Najmana. – Po dziadku imię.

Kliknął.

– Bingo – powiedział. – Paweł Najman, syn Piotra i Beaty z domu Wiertel, urodzony drugiego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego.

Przez chwilę cieszył się, że udało mu się znaleźć coś ważnego, ale przeleciał wzrokiem pozycje aktu i przełknął ślinę. Nie cierpiał być posłańcem złych wieści, od dzieciństwa się z niego śmiali, że chował się i uciekał, kiedy miał do przekazania coś innego niż dobrą wiadomość.

– Niestety też nie żyje.

Na twarzy prokuratora nie drgnął ani jeden mięsień.

– Pokażę panu akt zgonu, okej?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, otworzył odpowiedni dokument.

– Umarł siedemnastego listopada dwa tysiące trzeciego.

– Którego? – Oczy prokuratora rozszerzyły się ze zdumienia.

– Siedemnastego listopada.

– Dziesięć lat. Równo dziesięć lat – wyszeptał mężczyzna. – Więc jednak. Też zginął?

– Nie, umarł w szpitalu. Hm, to ciekawe.

– Tak?

– Zwykle dzieci u nas umierają w dziecięcym.

– A tutaj?

– Zgon zgłosiła doktor Teresa Zemsta z Wojewódzkiego Zespołu Lecznictwa Psychiatrycznego.

Загрузка...