10
Przejechał obok pary spacerującej z ubłoconym labradorem i po kolejnych kilkuset metrach podróży czymś, co musiało służyć jako tor dla quadów, odnalazł dom z numerem siedemnaście, tabliczka była stylizowana na paryskie oznaczenia ulic, otoczona zieloną ramką. W półokrągłym polu na górze był napis „Avenue Równa”.
Prokurator Teodor Szacki przerzucił wajchę skrzyni biegów na „P”, ale nie wyłączył silnika. Po pierwsze, nie chciało mu się wychodzić w krainę lodu i błota, po drugie, musiał się zastanowić, co powie. Przede wszystkim, co powie, jeśli w domu kobieta jest razem z mężem lub jeśli w domu jest tylko mąż. „Przepraszam, gdyby mógł pan przekazać prześladowanej żonie informacje o procedurze zakładania niebieskiej karty, będę zobowiązany”.
Westchnął, zapiął płaszcz i spojrzał w stronę domu. Światło paliło się w kuchni i w sypialni na piętrze. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu, musiał przytrzymać się drzwi, żeby się nie pośliznąć na tym czymś, co nazywano tutaj Równą.
Zadzwonił.
Cisza.
Odczekał, zadzwonił. Postał kilka minut, pomyślał, że może przewija dziecko albo odkłada je na przedpołudniową drzemkę.
Przeszedł wzdłuż ogrodzenia, wspiął na palce, zajrzał do kuchni. Drzwi do lodówki były szeroko otwarte, widział poukładane w środku masła, twarożki, dziecięce jogurty w kolorowych kubeczkach. Zauważył, że osłona dolnej półki z jednej strony jest urwana, wisiała na uchwycie jak złamana ręka.
Poczuł niepokój. I choć wiedział, że to irracjonalne i że za chwilę będzie musiał z zażenowaniem kogoś przepraszać, wspiął się na ogrodzenie, zeskoczył niezgrabnie z drugiej strony i podbiegł do drzwi. Nie bawił się w dzwonienie ani w pukanie, szarpnął od razu klamkę. Było otwarte. Wszedł do małej sieni, powoli otworzył drzwi do holu.
Pachniało spalenizną.
– Halo? Proszę pani? To ja, prokurator... – Przerwał, widząc zaschnięte ślady małych stóp na podłodze. Małych stóp, odciśniętych w czymś różowym, nie miał pojęcia, co to było. Jogurt? Mleko truskawkowe?
– Rozmawialiśmy wczoraj – powiedział głośno, otwierając drzwi. – Słyszy mnie pani?
Niepewnie poszedł w stronę kuchni i salonu, każda komórka jego ciała krzyczała, że coś tu jest bardzo nie tak.
I było.
Zwłoki leżały na podłodze, kałuża krwi i mleka tworzyła wokół głowy denatki dwukolorową aureolę. Poczuł, jak odkleja się od rzeczywistości, świat wokół zawirował. Straciłby przytomność, gdyby nie obraz różowych śladów małych stópek, które doprowadziły go do leżącej na podłodze kobiety.
Rozejrzał się. Z piekarnika sączyła się smużka dymu, to stamtąd pachniało spalenizną. Mały chłopiec we wściekle turkusowej górze od piżamy kucał w kącie pokoju, zgarbiony, odwrócony plecami. Był czymś zajęty. Szacki podszedł do niego i uklęknął obok. Chłopiec musiał mieć koło trzech lat. Łączył ze sobą dwa elementy układanki, jakąś uśmiechniętą postać z bajki, samochód chyba. Potem rozdzielał te elementy i znowu łączył tym samym automatycznym ruchem.
– Cześć, słyszysz mnie? – powiedział łagodnie Szacki, przesuwając się tak, aby chłopiec mógł go widzieć. Mały najpierw nie zareagował, potem spojrzał na prokuratora czarnymi, pozbawionymi emocji oczami. Cały przód piżamki miał w mleku i krwi.
– Wezmę cię na ręce, dobrze? – Szacki uklęknął, uśmiechnął się i wyciągnął do niego dłonie.
Chłopiec o pustych oczach objął jego szyję, wtulił się w kołnierz płaszcza i zastygł.
Szacki powoli wstał, wyciągnął z kieszeni telefon.
I wtedy zobaczył, że kobieta mrugnęła.