3
Prokurator Teodor Szacki zaparkował pod „pijalnią piw regionalnych”, żeby nie zapomnieć kupić sobie czegoś na wieczór, jak będzie wracał. Browar Kormoran był bardzo pozytywnym odkryciem jego olsztyńskiej emigracji. Niektóre ich wyroby były słodsze niż eklerka, ale niektóre pierwsza klasa. Zawsze się snobował na picie wina, ale uznał, że mieszkanie w Olsztynie to trochę jak wakacje, a piwo do wakacji bardziej pasuje. Trochę miał wyrzuty sumienia, że od tego się tyje, ale za każdym razie przy kasie obiecywał sobie, że wróci do biegania, i tak uspokajał swoje sumienie.
Oczywiście do biegania wrócę, jak tylko pogoda na to pozwoli, myślał, zapinając płaszcz. Dochodziła jedenasta, ale była lodowata mgła, a ciemne chmury wisiały tak nisko, że słonecznego światła przedostawał się tu promil. Wydawało mu się, że zmierzcha.
Wszedł do budynku Anatomicum i nagle poczuł się bardzo domowo i przyjemnie, uderzyła go – jak to czasem bywa – nostalgia za bezgrzesznymi latami, za domem rodzinnym i szczęśliwym dzieciństwem w bloku na Powiślu. Uczucie było tak silne, że zatrzymał się zdziwiony. Stał tak, rozglądając się, ale nie było niczego znajomego w bezosobowym szpitalnym korytarzu, jarzeniowym oświetleniu i przekrojach anatomicznych na ścianach. Chodziło o zapach! O jedyne w swoim rodzaju połączenie smrodu pasty do podłogi ze wspaniałym aromatem wołowego rosołu. Który kojarzył mu się z dzieciństwem, bo w sobotę zawsze było pastowanie, a w niedzielę rosół. Małe rytuały tradycyjnych rodzin, czasy PRL-u.
Ucieszył się, że rozpoznał źródło nostalgii. A potem zdziwił niepomiernie, bo w prosektorium – nawet w takim, gdzie jeszcze niedawno wisiały serpentyny na bezcieniowych lampach – nie powinno pachnieć rosołem.
Wszedł do auli sekcyjnej, szkielet leżał na chromowanym stole, z czaszką przekrzywioną na bok, jakby obserwował z zaciekawieniem, co się tutaj dzieje. Profesor Frankenstein stał tyłem do szkieletu przy długim stole, z którego usunięto cały sprzęt laboratoryjny, a umieszczono tam różne pojemniki. Przy jednym, znajdującym się na gazowym palniku, stała asystentka Frankensteina i mieszała parującą zawartość. Szacki wyobraził sobie, jak przy każdym ruchu z bulgoczącego płynu w kadzi wypływają gałki oczne. Odchrząknął.
Odwrócili się jednocześnie. Frankenstein i jego asystentka. On wyglądał tak samo jak wczoraj – niczym szalony naukowiec z niemego filmu. Zapinany z boku fartuch, długa gęba, siwa blond fryzura i okulary w złotych oprawkach. Jego asystentka za to prezentowała się, jakby zeszła z planu pornosa, gdzie wszyscy pieprzą się w laboratoryjnych dekoracjach. Kobieta była piękna naturalną pięknością dziewczyny z sąsiedztwa, brunetka o falujących czarnych włosach i kształtach, których nie ukryłaby, nawet strojąc się w worek na kartofle. Poniżej zapiętego fartucha ukazywały się jedynie czarne rajstopy i szpilki na obcasach tak cienkich, że można było nimi przekłuwać uszy. U góry spod fartucha nie wystawał żaden kawałek garderoby. Chciał myśleć o czymś innym niż o tym, że na pewno pod fartuchem ma tylko pończochy, ale nie mógł.
– Prokurator Teodor Szacki, pani Alicja Jagiełło – profesor Frankenstein dokonał prezentacji. – Kiedyś moja najzdolniejsza studentka, dziś asystentka, doktoryzująca się z oznaczania daty zgonu, właśnie wróciła ze stażu na legendarnych trupich farmach w Stanach. Odbywające się tutaj eksperymenty będą częścią jej pracy doktorskiej.
Szacki podał rękę kobiecie, zastanawiając się, czy ostentacyjny seksapil wiąże się z jej pracą z martwymi ciałami. Znał wielu patologów, każdy miał jakieś dziwactwo, które ratowało przed popadnięciem w obłęd. Legendarna szefowa Zakładu Medycyny Sądowej w Gdańsku poszła na przykład w macierzyństwo, przy sali sekcyjnej miała pokój do karmienia kolejnych niemowląt, a jej mąż, niegdyś świetny prokurator, tak bardzo zajmował się domem, że w końcu został autorem bestsellerowych książek o zdrowych daniach dla małych dzieci i porzucił wymiar sprawiedliwości.
Doktorantka Jagiełło patrzyła na niego ogromnymi oczami w bladobłękitnym kolorze nieba w upalny dzień. Spojrzenie wyrażało przenikliwość i żywą inteligencję. Kobieta robiła wielkie wrażenie pod każdym względem.
– Jakieś nowiny w sprawie mojego klienta? – Wskazał na szkielet.
– Mnóstwo – odparła, podchodząc do rozłożonych kości. Najwyraźniej przejęła inicjatywę.
Stary profesor wydawał się z tego zadowolony. Patrzył na Jagiełło rozczulonym wzrokiem ojca, który uczył dziecko jazdy na nartach, a teraz obserwuje z trybun, jak wygrywa zawody w biegu zjazdowym.
– Przede wszystkim obejrzałam wszystkie kości, szukając śladów, które mogłyby nas naprowadzić na przyczynę śmierci. Oczywiście to tylko kości, ale mogły zostać uszkodzone przez kulę, nóż lub tępe narzędzie. Złamania lub pęknięcia też dałyby nam pojęcie o tym, co przeżył jako żywy człowiek.
Założyła lateksowe rękawiczki, wzięła czaszkę do ręki i trzymała ją przez chwilę w dłoni gestem Hamleta.
– Nic nie znalazłam, to znaczy prawie nic. Na pewno nie przyczynę zgonu. Na kości potylicznej – obróciła czaszkę tyłem w jego stronę – jest gwiaździste pęknięcie. Znamy takie bardzo dobrze, bo często je widzimy na kości czołowej. To efekt uderzenia głową w płaską powierzchnię, w ścianę lub podłogę, u ofiar wypadków właściwie standard. Z tyłu zdarza się dużo rzadziej. Coś jednak nie dawało mi spokoju i obejrzałam w powiększeniu. I pęknięcia wskazują na to, że nie powstały w wyniku jednego, tylko wielu uderzeń.
– Jakby ktoś go walił czymś płaskim po głowie? – zapytał Szacki. – Łopatą do odśnieżania?
– Myślałam o tym, ale trudno wyobrazić sobie coś takiego. Ofiara musiałaby być unieruchomiona, z głową w takiej samej pozycji, i ktoś musiałby uderzać nie dość, że czymś płaskim, szeroką deską na przykład, to jeszcze z precyzyjnie odmierzoną, za każdym razem identyczną siłą.
– Mało prawdopodobne.
– Właśnie. Zamiesza pan, profesorze?
Frankenstein dostojnie skinął głową i podszedł do bulgocącej kadzi ze stali nierdzewnej.
– Myślałam raczej o drgawkach. Konwulsjach wywołanych urazem, zatruciem, być może schorzeniem neurologicznym. Jest też, niestety, inna teoria, ale o tym za chwilę.
Pochyliła się i odłożyła ostrożnie czaszkę. Szacki obserwował ją uważnie przy tym ruchu, chciał zobaczyć skrawek spódnicy, bluzki, przebijający przez fartuch guzik lub szlufkę paska, ramiączko od stanika.
Podeszła do miednicy denata i ujęła delikatnie środkowy palec prawej dłoni.
– Na niektórych palcach u dłoni i stóp są dziwne obrażenia.
– Dziwne?
– Niespotykane, przynajmniej ja się z takimi nie zetknęłam, ani osobiście, ani w literaturze. Kości wyglądają na, z braku lepszego słowa, spiłowane. Jakby ktoś wziął stary, tępy pilnik do drewna i spiłował brutalnie czubek palca. O chirurgicznej precyzji nie ma tutaj mowy, kość jest połamana i rozszarpana. Proszę spojrzeć.
Podsunęła mu pod nos paliczek. Cienka kość faktycznie kończyła się drzazgami. Szackiego przeszedł dreszcz na myśl, jak można się nabawić takiej kontuzji.
– Co ciekawe, w wypadku lewej ręki wyglądają tak także paliczki środkowe, nie tylko dalsze.
– Co to oznacza?
– To oznacza, że trzymając się porównania z pilnikiem, ktoś, kto piłował palec, nie skończył, kiedy jego część odpadła, tylko piłował dalej.
– Jak mogły powstać takie obrażenia?
Alicja Jagiełło spojrzała na niego wzrokiem kobiety, która mimo swojego wieku widziała zbyt wiele.
– Jest niestety na ten temat pewna teoria, ale o tym za chwilę. Zastanówmy się, jak to możliwe, że człowiek, który tydzień temu chodził na spacery do lasu, dziś wygląda tak, że doświadczony prokurator wziął go za stary, niemiecki szkielet.
Uśmiechnęła się do niego na znak, że co prawda była to złośliwość, ale przyjacielska. I podeszła do stołu. Oprócz stojącego na gazie gara z rosołem znajdowały się na nim jeszcze cztery pojemniki, dwa stalowe i dwa z szarego plastiku. Oraz otwarty laptop z wygaszonym ekranem, który stał w jednym rządku z pojemnikami, jakby bardzo chciał udawać jeden z nich.
– Naukowa prawda wykuwa się w ogniu eksperymentów – powiedział niskim głosem Frankenstein. – A stoją za nią nie papier i ołówek, tylko rozżarzone węgle, miech i siła kowala.
– I siła umysłu, rzecz jasna – uzupełniła Jagiełło, a że stała tyłem do Szackiego, niestety nie mógł zobaczyć jej miny.
Podniosła pokrywkę stalowego gara.
– Oto obiekt naszych eksperymentów – powiedziała.
Prokurator nachylił się, w środku było dużo czerwonego mięsa i białych kości. Spojrzał pytająco.
– Ja i moje mopsy jesteśmy stałymi klientami u rzeźnika – powiedział Frankenstein. – Od ręki załatwił to, co chciałem. Golenie cielęce ze stawami kolanowymi, mięsem i skórą, żebyśmy mieli wszystkie tkanki do obserwacji.
Frankenstein, mopsy i ich ulubiony rzeźnik. Szacki pomyślał, że to brzmi jak tytuł współczesnej powieści, w której dużo się gra formą, a autor wymyśla polszczyznę na nowo.
– Wie pan, co to są trupie farmy? – spytała Jagiełło.
– Na ogrodzonym obszarze zostawia się zwłoki i obserwuje, jak postępuje rozkład w zależności od szerokości geograficznej, temperatury, pogody, pory roku. Nieocenione przy późniejszym oznaczaniu czasu zgonu w miejscu zdarzenia.
Pokiwała głową z aprobatą.
– „Trupia farma” to nazwa potoczna, oficjalnie nazywa się to ośrodek badań antropologicznych. Pracowałam pół roku w Tennessee, gdzie działa najstarsza farma. Co ciekawe, nigdy nie narzekają na brak zwłok. Większość zostaje przekazana przez rodziny dla celów naukowych, u nas niestety nie do pomyślenia. Tam sporo osób składa oświadczenie, że chcą, aby ich zwłoki zostały zjedzone pod krzakiem przez robaki dla dobra nauki.
Postukała palcem w jeden z garów, był to jakiś laboratoryjny sprzęt, wystawało z niego kilka kabli i kilka wskaźników. Wieczko było szczelnie zamknięte motylkowymi śrubami. Z niewiadomych dla Szackiego przyczyn pojemnik lekko drgał.
– I właśnie od robaków zaczniemy.
– Larw – poprawił Frankenstein z belferską manierą.
– Larw pani lucilii caesar, po naszemu padlinówki cesarskiej, muchówki z rodziny plujkowatych. Kojarzy pan na pewno budzące wstręt głośno bzyczące bydlę z zielonym odwłokiem. Bardzo pożyteczna mała sprzątaczka, która w szybkim tempie zje wszystko, co szpeci krajobraz. Odchody, padlinę, jakieś śmierdzące resztki organiczne. Ludzie powinni jej pomnik wystawić, zamiast odwracać się z obrzydzeniem. Lucylka składa jaja w padlinie, z jaj wykluwają się larwy, jedzą obfity posiłek i zamieniają się w poczwarkę, z której potem wychodzi mucha. Najbardziej interesują nas larwy, ponieważ to one ucztują na martwej tkance. Są genialnymi smakoszami. – Jagiełło wypowiadała się ze szczerym zachwytem i przez chwilę Szacki myślał, że to ironia, ale nie, jej zachwyt był zupełnie serio. – Zjedzą wszystko, co martwe i gnijące, ale nie ruszą żywej, zdrowej tkanki. Dlatego wykorzystuje się je do oczyszczania chorych ran.
– Potrafią w tydzień zjeść człowieka do suchych kości? – zapytał, bojąc się, że resztę dnia spędzi, słuchając wykładu z entomologii.
– Teoretycznie tak, ale trzeba sobie zadać trochę trudu. Lucilia składa w padlinie około stu jaj, z których po kilku godzinach wychodzą żarłoczne larwy. Tyle tylko że zanim te larwy zamienią się w muchy, minie dziesięć dni. Więc jeśli mamy mało czasu, musimy mieć na początku dużo owadów.
Wyobraźnia Szackiego przełożyła to na praktyczny język kryminalistyki.
– Na przykład miesiąc wcześniej wrzucamy gdzieś kawał świni, czekamy, aż się zlecą muchy, a potem zamykamy towarzystwo i czekamy, aż się dwa razy wymieni pokolenie, dorzucając mięsa w razie potrzeby. Prosta matematyka. Nawet zakładając umieralność na poziomie pięćdziesięciu procent, na początku wystarczy dziesięć much, żeby w następnym pokoleniu mieć pięćset, a w kolejnym dwadzieścia pięć tysięcy.
– Tak jest. Jeśli potem dorzucimy tam ludzkie zwłoki, zżerać je będzie kilkadziesiąt tysięcy larw, wystarczy, żeby w kilka dni zrobić porządek. Do tego pojemnika – Jagiełło położyła dłoń na stalowej kadzi – trafiło wczoraj kilo cielęciny z kością i dziesięć much.
Przerwała, zauważając jego minę. Miał nadzieję, że pośród wielu talentów pani Jagiełło nie ma telepatii, bo właśnie wyobrażał sobie, jak razem z profesorem polują przy leśnym parkingu na muchy padlinówki, chodząc na czworakach wokół ogromnego gówna jakiegoś odżywiającego się karkówką tirowca.
– Założyliśmy – podjęła po chwili – że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, to zadbał też o odpowiedni klimat. Im wyższa wilgotność i temperatura, tym większa szansa przetrwania dla jajeczek i tym bardziej żywotne larwy. Dlatego utrzymujemy w tym garczku sprzyjające warunki. Proszę spojrzeć na efekt po zaledwie kilku godzinach. – Odkręciła motylki na pokrywie i skinęła na niego.
Podszedł niechętnie, nie cierpiał robali.
Jagiełło otworzyła wieko, ze środka od razu wylazła tłusta, lśniąca na zielono mucha, wyglądała na zmęczoną. Próbowała odlecieć, ale opadła na blat obok garnka jak pijana i niemrawo poszła dalej. W tej samej chwili z impetem spadła na nią zwinięta gazeta. Szacki drgnął, nie spodziewał się tego.
– Królowa matka nie będzie nam już potrzebna – powiedział zimno Frankenstein, zabierając gazetę. Na blacie został mokry ślad.
Szacki nachylił się nad garem i wstrzymał oddech, ale i tak straszny smród zepsutego mięsa zaatakował wszystkie jego receptory węchowe. Żołądek podszedł mu do gardła. Wnętrze gara tętniło życiem. Setki szarawych larw wiło się szaleńczo, jakby walcząc o dostęp do padliny, efekt był taki, że wystająca z cielęciny biała kość drgała jak w konwulsjach. Było to naprawdę obrzydliwe.
Jagiełło sięgnęła głęboko do gara, fartuch podjechał w górę jej ramienia, ale nie odsłonił żadnego innego kawałka garderoby. Z błyskiem ciekawości w oku włożyła rękę w kłębowisko larw i wyciągnęła cielęcinę, drugą dłonią otrzepała mięso z tłustych robaków. Jeden wylądował na marynarce Szackiego. Prokurator zrzucił żyjątko paznokciem.
– I co pan sądzi? – zapytała.
– Jeśli faktycznie ktoś zadał sobie wcześniej trud i wyhodował w jakiejś jamie stada much, w co wątpię, to może być to. Jak na kilogram cielęciny, wiele tego nie zostało. – Faktycznie z kości zwisały tylko resztki mięsa. – A pani co sądzi?
– Sądzę, że ten eksperyment mi się przyda do pracy, ale panu nie pomoże.
– Dlaczego?
– Dlatego że larwy lucilii pięknie obgryzają kości, ale zostawiają tkankę łączną. Co oznacza, że gdyby to one rozprawiły się z naszym pacjentem, kości ciągle byłyby połączone stawami i ścięgnami. Zamiast kupy suchych kości mielibyśmy kościotrupa, eksponat na wystawę osobliwości.
– Swoją drogą trzeba będzie zrobić coś takiego, jak dostaniemy jakiegoś młodego trupa – wtrącił Frankenstein. – W starym stawy są już zwyrodniałe, na nic się nie przyda. Piękna pomoc naukowa będzie.
Pani doktor uśmiechnęła się promiennie do swojego mentora. Cóż za pyszny pomysł! mówił jej wzrok.
Szacki nie skomentował. Fakt, że państwo powierzyło edukację młodzieży wariatom, był oczywiście niepokojący, ale kodeks nie przewidywał za to sankcji.
– Niestety z tego samego powodu padł eksperyment australijski – powiedziała, wrzuciła mięso z powrotem do gara, rękawiczki do kosza i podeszła do komputera. – Poprosiłam znajomego, żeby kawałek cielęciny podrzucił do mrowiska mrówek ognistych, czyli solenopsis invicta. Dość paskudny, wszystkożerny insekt. I wcale nie taki trudny do zdobycia. Przyznaję, że rozprawiły się z obiadem znacznie szybciej i czyściej niż larwy. Rach-ciach, nawet zaśmierdzieć nie zdążyło. Zjadły też skórę, kostkę wylizały do czysta. – Kliknęła, na ekranie w małym oknie widać było lekko rozpikselowany obraz z kamery internetowej, małe czerwone mrówki krzątały się wokół kawałka kości. – Byłoby pięknie, gdyby nie to, że znowu chrząstki okazały się dla naszych maleństw ciężkostrawne.
Zamknęła komputer, podeszła do gara z rosołem, zamieszała.
– Hipoteza trzecia: mos teutonicus.
Szacki spojrzał pytająco.
– Myślałam, że prawnicy znają łacinę.
– Znają. – Szacki wyprostował się, też chciał być tym robiącym wrażenie. – Mos teutonicus to po polsku „niemiecki zwyczaj”. Tylko nie rozumiem, jaki ma związek z rozkładem zwłok.
– Akurat w tym wypadku przetłumaczyłabym słowo „zwyczaj” jako „obrządek”. Germańscy rycerze wymyślili to w czasie krucjat, żeby nie chować wysoko urodzonych na ziemi niewiernych. Kiedy pryncypał zmarł, dzielili go na części, gotowali dotąd, aż ciało oddzieliło się od kości, i zabierali kości na Północ, gdzie urządzano pochówek.
– Kroniki milczą na temat tego, co działo się z mięsem – wtrącił Frankenstein. – Ale być może w obozie był to dzień obfitej kolacji. Warto wspomnieć, że sam król Francji, Ludwik IX Święty, został po śmierci ugotowany w Tunisie, na dodatek w winie. Jakieś jego rosołowe kości ciągle można oglądać w relikwiarzach, nie pamiętam gdzie...
– Niestety to też ślepa uliczka. – Jagiełło wyciągnęła szczypcami z gara białą cielęcą goleń, trzymały się jej resztki rozgotowanego, szarego mięsa. – Z wielu przyczyn. Przede wszystkim zwłoki raczej nie zostały podzielone, musiałby to zrobić doświadczony chirurg, żeby na kościach nie zostały żadne ślady. A trudno wyobrazić sobie kocioł tak ogromny, żeby włożyć tam w całości dorosłego faceta, by gotować go przez wiele dni.
– Tak długo?
– Żeby rozpuścić chrząstkę. A i tak wątpię, by udało się ją rozpuścić do końca. Może gdyby kocioł był hermetycznie zamknięty, gdyby ciśnienie zwiększyło temperaturę.
– Za dużo „gdyby”.
– Właśnie. Poza tym zawsze by coś zostało, co trzeba by albo opalić palnikiem, albo zeskrobać. Tak czy owak, zostałyby ślady. Resztki mózgu trzeba by wyskrobać z czaszki. Niestety musimy porzucić to eleganckie rozwiązanie.
Delikatnie włożyła kość z powrotem do bulgoczącego wywaru. Szacki pomyślał, że stary profesor powinien się teraz pojawić z włoszczyzną.
– Ale ma pani jeszcze jakieś hipotezy? – zapytał.
– Niestety jest pewna teoria.
– Dlaczego niestety?
– Za chwilę. Tymczasem możemy płynnie, dosłownie płynnie, skreślić hipotezę czwartą, czyli kwas. Oglądał pan Rewers Lankosza? Janda rozpuszcza tam Dorocińskiego w kwasie solnym, czyli po naszemu chlorowodorowym. A potem kosteczki grzebie na mieście. Postarali się jak zwykle scenarzyści w polskim filmie, ponieważ kwas rozpuszcza wszystko, z kośćmi włącznie.
– Szkoda – powiedział Szacki. – Obrót kwasem solnym jest kontrolowany z uwagi na możliwość wykorzystania w produkcji narkotyków, łatwo byłoby namierzyć nabywcę.
– Dlatego użyłbym raczej kwasu nadchlorowego – wtrącił Frankenstein. – Bardziej żrący, silniej działa, jedyny problem to toksyczne opary.
Prokurator Teodor Szacki nie skomentował, czekał na ciąg dalszy. Zaczynał się obawiać, że siedzi tutaj tylko po to, żeby na koniec się dowiedzieć, że niestety, nie mają drodzy naukowcy pojęcia, jak to możliwe, że w tydzień ktoś przekształcił spacerującego po lesie faceta w rozlatujący się szkielet.
– Proszę – powiedziała Jagiełło i wręczyła mu suchy kawałek starej kości.
– Co to? – zapytał.
– Dwie godziny temu to była śliczna cielęcina – wyjaśnił Frankenstein. – Różowa, pachnąca, może nie sznyclówka, ale gulasz by pan zrobił.