4
Przekonanie o własnej śmiertelności to nie jest rzecz wrodzona, lecz nabyta, nabywa się ją około trzydziestki, czasami wcześniej, jeśli rodzą nam się dzieci i nagle zaczynamy się bać, że nie będziemy mogli zawsze z nimi być. Bezdzietna szesnastolatka oczywiście intelektualnie pojmuje i akceptuje fakt, że wcześniej czy później będzie musiała umrzeć, ale emocjonalnie nie potrafi się tym przejąć. Może odrobinę, na tej samej zasadzie, na jakiej przejmujemy się wojną w Syrii, oglądając wiadomości. No tak, jest to straszne i w ogóle, te dzieci pozabijane i ci uchodźcy, ale trzeba sprawdzić lazanię w piekarniku, bo za chwilę przychodzą goście. Dlatego prokuratorówna Helena Szacka po początkowym etapie zdezorientowania i przerażenia z apetytem pałaszowała śniadanie, przywiezione jej z McDonalda przez porywaczy. Zwykle stroniła od takiego jedzenia, ale uznała, że tym razem jest w stu procentach rozgrzeszona. Dlatego zjadła jakieś bułkodziwolągi, które w fast foodach pojawiają się w ofercie śniadaniowej, zapiła ogromnym czekoladowym shake’iem i walnęła się na pryczę z dużym kubkiem mlecznej kawy.
Starała się myśleć logicznie. Przez całe życie słyszała od taty: „Najpierw myślimy, potem robimy”. Zwykle albo o tym nie pamiętała, albo miała to w dupie, ale teraz uznała, że jeśli czyjeś rady mogą się przydać w jej sytuacji, to rady doświadczonego prokuratora.
Nie pamiętała momentu porwania. Wracała do domu koło parku nad Łyną i zapewne została w jakiś sposób pozbawiona przytomności, bo następne, co pamiętała, to przebudzenie w środku nocy w tym pomieszczeniu. Z kacem i nieprzyjemnym smakiem w ustach, co zapewne wskazywało na to, że użyto jakiegoś chemicznego środka. Nie miała żadnych ran, śladów brutalnego obchodzenia się, odcisków po więzach, siniaków. Na szczęście nikt się też do niej nie dobierał, a to była pierwsza paniczna myśl, jaka ją wypełniła po przebudzeniu.
Bilans w sumie pozytywny jak na ofiarę porwania.
Nie nosiła zegarka, telefon jej zebrali, ale od jej przebudzenia do świtu musiało upłynąć około trzech godzin. Co oznaczało, że od chwili porwania do przebudzenia upłynęło około ośmiu, dziewięciu godzin. Co oznaczało, że może być wszędzie. Pod Olsztynem, pod Ostródą albo pod Wrocławiem. Raczej w Polsce, ponieważ całe wyposażenie jej celi pochodziło z kraju lub z firm popularnych w Polsce.
Pomieszczenie znajdowało się na parterze jednorodzinnego domu, nie starego, ale też niezbyt nowego. Pachniało niezamieszkaniem. Za zakratowanym oknem widziała kawałek zapuszczonego trawnika i ścianę mieszanego lasu. Miejsce musiało być odludne, ponieważ mogła uchylić okno, nie pozwolono by na to, gdyby krzykiem mogła wezwać sąsiadów.
Dlatego nie krzyczała. I sił szkoda, i jeszcze mogłaby kogoś zdenerwować.
Nie widziała żadnego z porywaczy. Nie miała pojęcia, czy to jedna osoba, czy cała szajka. Jedzenie dostała w ten sposób, że światełko zamka przy drzwiach zamieniło się z czerwonego na zielone. Chwilę gapiła się na to, w końcu pociągnęła za okrągłą klamkę. Za drzwiami było niewielkie pomieszczenie, jakby mały przedpokój. Masywne drzwi, tym razem bez klamek i bez światełek oddzielały jej przestrzeń od reszty domu. Domyślała się, że obie pary drzwi są sterowane z drugiej strony, czyniąc z przedpokoju rodzaj śluzy i sprawiając, że nie mogła mieć żadnego kontaktu z porywaczami. Przynajmniej dopóki oni tego nie chcieli.
Mimo tych środków ostrożności i kompletnego braku kontaktu z porywaczami podejrzewała, że została porwana przez kobietę lub że w szajce jest kobieta. Świadczyło o tym wyposażenie łazienki. Mydło, pasta do zębów, szczoteczka – na to wpadłby każdy. Tampony i podpaski wymagały już mężczyzny o nieco większej przenikliwości. A tata zawsze powtarzał, że przestępcy są debilami. W końcu jest jakiś powód, dla którego są przestępcami, a nie prezesami rad nadzorczych. Ale trudno jej było uwierzyć, że mężczyzna pomyślałby o płynie do demakijażu. Trzeba być kobietą, żeby wiedzieć, że to najważniejszy obok podpaski i szczoteczki do zębów składnik kosmetyczki.
Pomieszczenie było schludne i uprzątnięte, a jego wyposażenie bardzo skromne. Bardziej przywodzące na myśl celę klasztorną niż pokój w hotelu. Łóżko, materac i pościel z Ikei, najtańszy sort, pościel zupełnie nowa, z kwadratowymi zagnieceniami od trzymania jej w paczce. Niewielki stolik i krzesło, jedno i drugie podniszczone, z odzysku. Na stoliku mała lampka, z gatunku tych, co się w Castoramie kupuje za dziesięć złotych przy kasie. Pomyślała, że może kiedyś kazali tutaj komuś pracować, może coś pisać.
Zaskakująca była obecność telewizora, przytwierdzonego do ściany niewielkiego samsunga. Pilota nigdzie nie widziała.
W mikroskopijnej łazience sedes, umywalka i wmurowane w ścianę lustro. Żadnej wanny ani kabiny prysznicowej. Przez chwilę zastanawiała się, czy to dobry, czy zły znak. Z jednej strony dobry, ktoś, kto pamiętał o płynie do zmywania makijażu, raczej nie trzymałby jej tygodniami w pomieszczeniu bez prysznica. Tylko czy to na pewno dobry znak? Może po prostu to jakieś miejsce przerzutowe, zanim trafi na stół chirurgiczny albo do burdelu w Turcji.
Jakoś wyjątkowo nie śmieszyły jej własne żarty.
Dokładniejsza lustracja potwierdziła, że nie jest pierwszą lokatorką tej celi. Po odsunięciu łóżka znalazła tuż nad listwą podłogową wydrapany w tynku napis: „POMOCY”.
Powinna się przejąć, ale tylko westchnęła ciężko, uznając, że wcześniej więziono tu idiotę. Rycie takich histerycznych bzdur nie miało żadnego sensu. Chyba że komuś przynosiło ulgę. Pomyślała chwilę nad narzędziem, w końcu oderwała uchwyt od suwaka w dżinsach i wyryła obok: „HELA 4.12.13 g. 6.00 + I”.
Jeśli ktoś odnajdzie to miejsce, kiedy ją stąd zabiorą, dowie się, że była tu dziś około godziny siódmej. Miała zamiar dodawać kolejną kreskę po plus minus każdej pełnej godzinie i w ten sposób zaznaczać upływ czasu. Informacja ta może być kluczowa dla kogoś, kto będzie wyznaczał obszar poszukiwań.
Bo nie miała wątpliwości, że ktoś będzie jej szukał i że tym kimś będzie jej ojciec. Ta myśl koiła ją najbardziej – myśl, że mało która z ofiar porwań ma w nieszczęściu tyle szczęścia, aby być córką Sherlocka Holmesa prokuratury. Jak czasami w żartach nazywała ojca.
Kochała go, ale była też z niego bardzo dumna. Z tego, że stoi po dobrej stronie barykady, że jego praca polega na tym, aby zatryumfowała sprawiedliwość. I z tego, że naprawdę ma przygody książkowego detektywa, że umie rozwiązać niezwykłe zagadki i dojść do prawdy nawet wtedy, kiedy nikt inny tego nie potrafi. Nie rozmawiała z nim o tym, on sam nie opowiadał raczej o pracy, ale prokuratorówna Helena Szacka znała na wyrywki wszystkie doniesienia prasowe na temat swojego taty.
Pomyślała, że mimo wszystko istnieje szansa, może nawet duża, że nigdy go już nie zobaczy.
I po raz pierwszy od porwania zrobiło jej się autentycznie smutno.