2

Prokurator Teodor Szacki zaparkował jak zwykle pod piwiarnią i krzywiąc się przy każdym kroku w mokrych i zimnych butach, pokonał kilkadziesiąt metrów brei, dzielących go od Anatomicum. Miał nadzieję, że przyjdzie pierwszy, ale spotkał Falka na schodach.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i ramię w ramię weszli do środka.

Korytarz był pusty i cichy, może dlatego, że pora wczesna i jeszcze nie zdążył zapełnić się studentami. A może dzisiaj akurat adepci anatomii mieli wolne.

Weszli do sali sekcyjnej, tak samo opustoszałej. W powietrzu unosił się co prawda trupi zapaszek, ale nigdzie nie było ani zwłok, ani Frankensteina, ani w ogóle nikogo.

Asesor Edmund Falk rozejrzał się zdziwiony.

– Myślałem, że ktoś tu na nas czeka.

Szacki bez słowa podszedł do lodówki na zwłoki. Zwykle w prosektoriach zajmują więcej miejsca, trzeba tam przechowywać wszystkich znalezionych w mieście nieboszczyków. Tutejsza służyła do celów dydaktycznych, dlatego miała tylko dwa stanowiska. Szacki nacisnął chromowaną klamkę, otworzył drzwi, ze środka powiało chłodem i śmiercią.

Pociągnął za uchwyt, metalowe łóżko wysunęło się lekko i bezszelestnie. Nowy sprzęt, nowoczesny. Hilton dla zwłok, jak to ujął Frankenstein.

Na nierdzewnym blacie leżała Wiktoria Sendrowska. Sina, z fioletową szyją. Już po sekcji, co można było poznać po topornym szwie na korpusie, wielkiej literze Y, której ramiona zaczynały się przy obojczykach i łączyły przy mostku, a nóżka sięgała do wzgórka łonowego.

– Czemu pan mi to pokazuje? – zapytał Falk spokojnie. – Byłem przy czynnościach, jestem prokuratorem prowadzącym sprawę.

Szacki odsunął się od lodówki, swobodnie usiadł na wysokim stole do sekcji i spojrzał na Falka stojącego nad zwłokami dziewczyny.

– Miałem to zostawić innym, ale nie mogłem się powstrzymać. Uznałem, że po tym, co się stało, musimy załatwić sprawę między sobą. Poza tym chciałem dać panu możliwość pożegnania się ze swoją przyjaciółką i ofiarą. W końcu przez wiele lat musiała być dla pana jak siostra.

Edmund Falk zdjął płaszcz, rozejrzał się, przewiesił go starannie na oparcie jednego z krzeseł audytorium. I spojrzał na Szackiego wyczekująco.

Prokurator Teodor Szacki nie spieszył się. Podejrzewał, że Falk czeka na jakieś długie przemówienie, w którym będzie przedstawiał mu swój tok rozumowania, ale był na to zbyt zmęczony. Poza wszystkim nie było się czym chwalić. Mało błyskotliwego rozumowania w stylu Sherlocka, dużo przeczucia i prokuratorskiej intuicji. Już wcześniej drapało go gdzieś z tyłu głowy, dlaczego służbista Falk nie wykonał wszystkich czynności w sprawie Kiwita, dlaczego wbrew jego poleceniom nie przycisnął rodziny. Poza tym jego bunt wobec Klejnockiego, który odgadł motywy zabójców Najmana. Ale przede wszystkim intuicja.

– Mógłbym panu zadać setki pytań – powiedział. – Ale zadam tylko dwa. Nie było jej panu żal? Sprawa jest aż tak ważna?

– Bardzo żal. Ale to był logiczny wybór – odparł Falk. – Wiktoria zresztą myślała nad tym bardzo długo i była na to gotowa. Musi pan wiedzieć, że miała za sobą wiele prób samobójczych. Osobiście ją z jednej odratowałem. A tylko w ten sposób jej... – zawiesił głos, patrząc na Szackiego z delikatnym uśmieszkiem – ...ofiara nie poszła na marne. Chyba nie muszę panu tłumaczyć, jak wielkie to ma znaczenie.

Szacki przytaknął. Jeszcze tego samego wieczoru, wracając do domu, zrozumiał znaczenie śmierci Wiktorii. Dziewczyna nie kierowała się sprawiedliwością społeczną. Jej zemsta miała osobisty motyw, przez to wcześniej czy później, raczej wcześniej, sprawdzając kolejne bazy danych, w końcu by na nią wpadli i zamknęli. Co stanowiło zagrożenie dla całego przedsięwzięcia.

Jej śmierć praktycznie uniemożliwiała wyjaśnienie sprawy Najmana. I Falk miał rację, to był logiczny wybór. Na pewno tłumaczył to dziewczynie tak dokładnie, że wierzyła w to mocniej niż we własne myśli. Tak samo jak wcześniej podsunął jej akta jej rodziny i umiejętnie podsycał nienawiść i żądzę zemsty. Na jak wiele lat do przodu planuje geniusz zbrodni? Ile kombinacji ruchów na szachownicy jest w stanie przewidzieć? Zapewne wiele.

– Dlaczego ja? – zapytał.

Falk przewrócił oczami jakby zniecierpliwiony.

– Przecież pan wie – odpowiedział. – Ponieważ mógł pan odkryć prawdę. Pozbycie się pana było dość wymagającym ćwiczeniem myślowym, przyznaję. Zabójstwa nie dałoby się usprawiedliwić. Jest pan, był pan, jednym z najbardziej prawych pośród znanych mi ludzi. Przekupstwo nie wchodziło w grę. Na wieloletnią manipulację i zmyłki jest pan za mądry, moglibyśmy wpaść przez głupi błąd. A tak? Mamy nagranie śmierci Najmana, które długie dekady będzie spełniało swoje edukacyjne zadanie, wyświetlane odpowiednim ludziom. Ze śmiercią Wiktorii zniknął jedyny ślad prowadzący do nas. Pan jako zabójca jest zniszczony jako człowiek, skończony jako prokurator, pozbawiony wszelkiej wiarygodności jako świadek. Idealne rozwiązanie.

Pokiwał głową.

Wszystko to było prawdą.

– Czy zrozumie pan, jeśli powiem, że celem tej inscenizacji nie było tak naprawdę wyeliminowanie pana z gry?

Spojrzał zdziwiony.

– To logiczny wybór – kontynuował Edmund Falk. – Potrzebujemy kogoś naprawdę wyjątkowego. Prawego, sprawiedliwego, charyzmatycznego i bezkompromisowego. A przy tym doświadczonego śledczego.

– Potrzebujemy do czego?

– Do tego, żeby nas poprowadził.

Szacki westchnął.

– Nie przyszło wam do głowy, żeby poprosić?

– A co by pan na to powiedział?

– Oczywiście najpierw bym się nie zgodził, a potem rozpoczął śledztwo, rozpędził idiotyczną szajkę na cztery wiatry, a pana wsadził za kratki ku przestrodze dla wszystkich świrów ze skłonnościami do samosądu.

– A teraz co pan powie?

– Teraz po prostu się nie zgodzę – skłamał.

Edmund Falk ominął wysuniętą ze ściany szufladę ze zwłokami, podszedł bliżej i stanął naprzeciw Szackiego.

– Miejmy brzydką część za sobą, dobrze? – powiedział powoli. – Rzecz jasna mamy ze szczegółami nagranie tego, co się wydarzyło w nocy ze środy na czwartek. Nie jako narzędzie szantażu, ale jako polisę ubezpieczeniową. Nie zamierzamy tego wykorzystywać, ale zmienimy zdanie, jeśli poczujemy się zagrożeni. Pewnie pan teraz myśli, że ma to w dupie, przecież i tak za chwilę się przyzna do tego, co zrobił. Ale człowiek nie żyje w próżni. Upublicznienie tego, zadbanie o rozgłos, wypaliłoby nieusuwalne piętno na wszystkich, którzy są panu bliscy. Chciałbym, żeby pan o tym pamiętał, ale jednocześnie przemyślał moją propozycję i zgodził się ze względów moralnych.

– Powiedział szantażysta. – Szacki parsknął.

– Dwadzieścia lat stoi pan po stronie prawa – ciągnął Falk niezrażony. – Długa lista sukcesów na papierze dobrze wygląda. Ale my wiemy, czego na papierze nie ma. Spraw tak słabych dowodowo, że nawet ich pan nie wszczął. Albo wszczął i zaraz potem umorzył. Sprawców, którzy wymknęli się przez dziurę w prawie. Niekompetentnych kolegów, przez których jesteśmy najbardziej pogardzaną instytucją w Polsce, którzy swoimi błędami i zaniechaniami nie dość, że świata nie naprawili, to jeszcze zmienili go na gorsze. A przede wszystkim nie ma na tej liście pańskiego ogromnego żalu, że miał pan walczyć o lepsze jutro, a tymczasem tylko wyciera rozlane mleko.

Szacki patrzył na perorującego asesora. Jego twarz nie wyrażała nic.

– Można zatrzymać zło. Przerwać łańcuch przemocy. Ocalić nie tylko jedną rodzinę, ale też niezliczone rodziny w przyszłości. Sprawić, żeby zamiast powtarzać patologię, ludzie budowali dobre związki z dobrymi dziećmi. Żeby nie zostawali budzącymi grozę ojcami, szefami czy kierowcami. Żeby budowali dobre społeczeństwo. A w dobrym społeczeństwie jest mniej zła. To tak jak z miastami. W brzydkiej dzielnicy wszyscy bazgrzą po murach i szczają w bramach. Ale jeśli tam stanie nagle piękna kamienica, to kilka posesji w każdą stronę też się nagle robi czyściej. Rodzin dotyczy ta sama zasada.

Szacki zeskoczył z sekcyjnego stołu. Skrzywił się, kiedy jego skarpetki mokro zamlaskały.

– Jest pan za mądry, żeby wierzyć w to, co pan mówi. Taki eksperyment musi się wymknąć spod kontroli. Dziś walicie po mordach złych mężów, jutro tak się upijecie prawością, że postanowicie prostować łapówkarskich polityków, łamiących przepisy kierowców i wagarujących uczniów. Potem przyjdzie ktoś, kto powie, że łagodne środki nie przynoszą rezultatów, że trzeba bić mocniej i brutalniej. Potem ktoś, komu zaczną wystarczać anonimowe donosy, ze srogą miną zacznie powtarzać, że nie da się zrobić omletu, nie rozbijając kilku jaj. I tak dalej, naprawdę pan tego nie widzi?

Falk podszedł do Wiktorii Sendrowskiej, nawet po śmierci i po sekcji ciągle była ładna. Prawdziwa Śpiąca Królewna.

– Tylko i wyłącznie dwieście siedem. Nic więcej. Nigdy. Tylko jeden rodzaj przestępstwa, tylko taki paragraf. Wąska specjalizacja.

– Podobno chciał się pan zajmować pezetami. – Nie mógł sobie odmówić kpiny.

– Kłamałem. Z przykrością stwierdzam, że moi koledzy ze szkoły są debilami, podniecając się na myśl o pezetach. Długie, żmudne i zazwyczaj jałowe śledztwa, które mają na celu ukaranie jednego ruskiego mafioso za to, że wyrządził światu przysługę, rozwalając w lesie innego gangstera. Szkoda czasu.

Szacki znów się skrzywił.

– Zawsze mi przeszkadzało, że prokuratura wchodzi do gry wtedy, kiedy mleko już się rozlało. Rozumie pan, o czym mówię? W pewien sposób ściganie sprawców przestępstw jest najbardziej gorzką z profesji. Ktoś został skrzywdzony, pobity, zgwałcony lub zamordowany. Zazwyczaj jest mu obojętne, czy sprawca zostanie schwytany, czy nie. Zło zostało już wyrządzone. Nie możemy tego cofnąć. Ale jest jeden rodzaj przestępstw, kiedy możemy działać prewencyjnie. Ukarać sprawcę, odizolować go od ofiar i potencjalnych ofiar, uwolnić kogoś od niebezpieczeństwa. Możemy zatrzymać przemoc, zanim staną się rzeczy nieodwracalne. Możemy przerwać dziedzictwo zła. − Falk urwał na chwilę, jakby szukał właściwych słów. – Dwieście siedem to jedyny fragment prawa, kiedy naprawdę możemy zmienić świat na lepsze, a nie tylko zetrzeć mopem krew z podłogi i udawać, że nic się nie stało. Zajmowanie się tym to logiczny wybór. Tak naprawdę dziwię się, że ktoś chce się zajmować innymi rzeczami.

Szacki uśmiechnął się do siebie smutno, nie mogąc oderwać wzroku od zwłok Wiktorii Sendrowskiej. Tak to już jest z rewolucjonistami. Granica między obłąkanymi świętymi a zwykłymi obłąkanymi jest nad wyraz cienka.

– Rozmawiałem z Frankensteinem – odezwał się Szacki. – Powiedział mi, że to wygląda tak, jakby się z kimś umówiła, że ją udusi. Że jej ciało nie nosi żadnych śladów walki. Nie drapała, nie gryzła, nie walczyła o życie. Jakby chciała umrzeć.

Falk nie skomentował.

– Wie pan, prowadziłem kiedyś taką sprawę, gdzie ważną rolę odgrywała specyficzna psychoterapia.

– Sprawa Telaka. Pisałem o niej pracę roczną.

– Twórca tej terapii wierzył, że więzy rodzinne są silniejsze niż śmierć. Że nawet jeśli ludzie giną, to ich powiązania przechodzą na bliskich, że z pokolenia na pokolenie przenoszą się emocje, przenoszą winy i krzywdy. Gdyby wierzyć tej teorii, Wiktoria zrobiła, co zrobiła, żeby dołączyć do brata i do matki. Ponieważ nie potrafiła sobie wybaczyć, że zginęli.

– Psychologia to pseudonauka – powiedział Falk. – Człowiek żyje, ponieważ dokonuje wyborów. I za te wybory musi ponosić odpowiedzialność.

Szacki uśmiechnął się. Zdecydowanym gestem wsunął szufladę ze zwłokami.

– Cieszę się, że pan to powiedział. Ponieważ niezależnie od tego, co zrobiła Wiktoria i co wszyscy zrobiliście, ja dokonałem pewnego wyboru i muszę za to zapłacić. Więc zróbmy tak: ja pójdę do pierdla, a wy sobie walczcie, z czym chcecie. Ta zabawa oczywiście skończy się źle, ale w sumie, jeśli po drodze paru katów dostanie po ryju, płakać nie będę. Szczerze mówię.

Wiele trudu kosztowało go wypowiedzenie tego kłamstwa z kamienną twarzą. Ale wiedział, że musi zostać w roli, jeśli chce zrealizować plan, który zaczął kształtować się w jego głowie już wtedy, kiedy trzymał w ramionach swoją córkę przed domem, tym ze stygnącymi zwłokami Wiktorii w środku.

Edmund Falk zacisnął dłonie w pięści.

– To nie może być nikt z osobistą motywacją – powiedział. – To musi być ktoś, kto zagwarantuje sprawiedliwość.

Szacki wzruszył ramionami.

– To, co ja panu proponuję, to działanie wspomagające. Na okres przejściowy. Proszę nie myśleć jak prokurator, o karaniu i wymierzaniu sprawiedliwości. Proszę myśleć o zapobieganiu, o ocalaniu, o działaniach, dzięki którym żadna zemsta nie będzie potrzebna. Proszę myśleć o, nazwijmy to, systemie wczesnego ostrzegania wyposażonym w funkcje bojowe.

Szacki milczał.

– Poza tym któż lepiej od pana wie, z czym walczymy.

Spojrzał pytająco na młodego prawnika.

– Myśli pan, że to inny gen zadecydował, że zacisnął pan dłonie na cienkiej kobiecej szyi? Jakiś bardziej szlachetny niż ten, który sprawia, że żona zostaje rzucona na łóżko? Matka odepchnięta, córka uderzona? Obawiam się, że nie. To jest męski gen gotowości na przemoc wobec słabszych.

Prokurator Teodor Szacki zapiął płaszcz. Zrobiło mu się bardzo zimno, trząsł się, pewnie się przeziębił od tej cholernej pogody, od tych mokrych butów. Miał już wszystkiego dość.

– Muszę odbyć karę – powiedział cicho.

Edmund Falk podszedł do niego, stanął tak blisko, że ich nosy by się dotykały, gdyby asesor nie był niższy o piętnaście centymetrów.

– To będzie pańska kara. Pańskie zadośćuczynienie. Piętnaście lat. Tyle pan pewnie dostanie, prawda? Może pan dziś się zgłosić i zacząć je spędzać w więzieniu. Wszyscy tracą, nikt nie zyskuje. Albo może pan złożyć wypowiedzenie i spędzić piętnaście lat na tym, by codziennie dbać o to, aby jak najmniej Najmanów stworzyło jak najmniej Wiktorii.

– Mówi pan tak, jakbym miał jakiś wybór.

– Zawsze mamy wybór.


Загрузка...