7
W ramach działalności edukacyjnej po powrocie do prokuratury porozmawiał z Falkiem i kazał mu zaproponować wersje śledcze. Zdolny asesor bez zająknienia wyrecytował narzucające się na tym etapie rozwiązania: mafijne porachunki, mazurski Hannibal Lecter (oczywiście Falk nie dopuszczał myśli, żeby morderczy świr pochodził ze Świętej Warmii) i osobista zemsta.
Słuchał i zastanawiał się, jak bardzo trzeba kogoś nienawidzić, żeby rozpuścić go żywcem. Raczej nie chodzi o złamane serce albo przeterminowane zadłużenie. Jak długo trzeba w sobie hodować nienawiść, aby zgotować komuś taką śmierć? Za taką nienawiścią musi stać wielka krzywda. Ktoś stracił wszystko, co miał? Wszystko, co kochał? Wszystko, co z jego punktu widzenia składało się na życie? Stracił tak ostatecznie, że dokonał tej kuriozalnej, krwawej zemsty?
– Wszystkie odpowiedzi są w przeszłości Najmana – powiedział w końcu.
– Może nie tym razem – odparł Falk.
Szacki spojrzał pytająco.
– Wiem, że to daleki strzał, ale denat prowadził biuro podróży. Albo agencję, tak czy owak, wysyłał ludzi na wycieczki.
– Poważnie? Uważa pan, że ktoś go rozpuścił, bo pojechał do Tajlandii, a tam w hotelu okna wychodziły na śmietnik, a nie na basen pełen nastolatek w bikini?
Falk wyprostował się, wyraźnie urażony kpiącym tonem swojego patrona.
– Uważam, że w egzotycznych rajach dzieją się dziwne rzeczy. Ludzie zapadają na groźne choroby, dzieci giną w dżungli, wypadki chodzą po ludziach. Wyobrażam sobie taką sytuację, że dziecko dostaje jakiegoś zatrucia, bo hotel okazał się miejscem na zapleczu fabryki nawozów. Po powrocie klient żąda odszkodowania, potrzebne mu są pieniądze na leczenie dziecka w Szwajcarii. Biuro odmawia, klient przegrywa proces przez zeznania Najmana, dziecko umiera po długiej chorobie. Na przykład.
Szacki skrzywił się.
– Wydumane.
Edmund Falk poprawił mankiety koszuli, żeby wystawały z rękawów marynarki przepisowy jeden centymetr. Z tym gestem było jak z ziewaniem, więc Szacki poprawił swoje, jego wystawały centymetr dłużej, ponieważ były spięte spinkami. Doprawdy, król sztywniaków i książę sztywniaków, dobrali się w korcu maku.
– Wydumane – przyznał asesor. – Ale jego profesja była na tyle niecodzienna, że warto sprawdzić wydumane. Egzotyka, wyjazdy, mnóstwo kontaktów, dużo przypadkowych osób.
Szacki wzruszył ramionami i wrócili do swoich zajęć. Falk stukał nieprzerwanie w klawisze laptopa niczym protokolantka. Szacki wypełnił kilka kwitów i czekał na przyjazd Najmanowej, gapiąc się w czarną zieloną dziurę za oknem i zabijając czas myśleniem. Ze zdumieniem odnotował, że czuje niepokój. Nie tylko podniecenie wywołane ciekawym śledztwem, ale niepokój. Albo cholerna warmińska pogoda wsiadła mu na psychikę, albo popełnia jakiś błąd.
Niby wszystko się zgadzało, niby wszystkie ich wersje były logiczne i sprawca musiał pasować do jednej z nich. Niby. Zbrodnia ma swój wewnętrzny porządek, swoją harmonię, którą można porównać do dobrze napisanej symfonii. Śledztwo przypominało odnajdywanie kolejnych muzyków i stawianie ich na scenie. Na początku jest tylko jeden flet odzywający się raz na pięć minut i nic z tego nie wynika. Potem dochodzi, dajmy na to, altówka, fagot i waltornia. Grają swoje partie, ale bardzo długo słychać tylko nieznośny hałas. W końcu pojawia się jakaś melodia, ale dopiero odkrycie wszystkich elementów, odnalezienie wszystkich stu muzyków i postawienie się w roli dyrygenta – dopiero to sprawia, że prawda wybrzmiewa tak, że słuchaczy przechodzą ciarki. Tutaj było dopiero kilka elementów, jakaś garstka muzyków gapiących się spode łba, a już coś nie grało. Już coś brzmiało źle, jakby fagocistę zastąpił jego brat bliźniak, z zawodu drwal, i teraz albo tylko udaje, że dmucha, albo fałszuje. Niby na tym etapie to i tak nie ma znaczenia, hałas i tyle, ale i tak coś w uszach boli.
Poczuł się naraz strasznie senny. Zdarzało mu się to o tej porze dnia coraz częściej, z każdymi kolejnymi urodzinami coraz bardziej żałował, że w Polsce nie ma tradycji sjesty. Widok za oknem szczególnie nie pobudzał, maszyny budowlane poruszały się we mgle na dnie czarnej zielonej dziury jak jakieś stwory na dnie oceanu, leniwie, dostojnie i z bardzo usypiającym efektem dla widza.
– Czym pan w ogóle chciałby się zajmować w prokuraturze? – zapytał niespodziewanie Falka, żeby wyrwać się z senności. Niespodziewanie nawet dla samego siebie, ale było już za późno, żeby wycofać wiszące w powietrzu pytanie.
Asesor zastygł z dłońmi na klawiaturze. Wyglądał nie tyle na zaskoczonego, co na rozczarowanego, że Szacki chce się bawić w pogawędki jak jakaś biurwa, znudzona mieszaniem kawy w szklance.
Obaj wydawali się równie zażenowani sytuacją. Szacki czekał, aż Falk powie „pezety”, ponieważ każdy asesor chciał ścigać wielką, groźną mafię, której członkowie w bagażnikach nigdy nie wozili walizek z gaciami i drewna do kominka, a jedynie zwłoki, karabiny maszynowe lub narkotyki w hurtowych ilościach.
– Pezety – odpowiedział Falk zgodnie z przewidywaniami.
Szacki poczuł rozczarowanie. Miał nadzieję, że Falk jest inny. Wyjątkowy. Że w jakiś sposób się wyróżnia z tłumu młodych prokuratorów. Rozczarowanie było irracjonalne, jego asesor, tak właśnie myślał o Falku, jako o „swoim asesorze”, dobrze przecież podsumował możliwe wersje śledcze, wszystkie wynikały ze zdroworozsądkowej oceny sytuacji i logicznego myślenia. Może jeszcze należało dodać jedną koncepcję.
– Możliwe też, że ten teatr to zasłona dymna – powiedział. – A chodzi jak zwykle o kasę albo o to, że ktoś komuś posunął żonę. Mało prawdopodobne, ale możliwe. Ludzie potrafią być przewrażliwieni na punkcie swojej własności.
Chryste Panie, pomyślał, właśnie wypowiedziałem się o żonach jako o „własności”.
Falk przestał stukać w klawiaturę i odchrząknął.
– Może jestem przewrażliwiony po szkoleniach w feministycznych NGO-sach w kwestii przemocy wobec kobiet – odparł spokojnie. – Ale uważam, że powinniśmy unikać seksistowskich komentarzy nawet w rozmowach między sobą. Język ma znaczenie.
– Oczywiście ma pan rację – pokajał się Szacki, choć uwaga Falka podniosła u niego poziom irytacji. – Szkoda że pana nie było rano. Miałem tutaj pseudopandę w sam raz dla pana.
– Pseudopandę?
Zaklął w myślach. Najpierw własność, a teraz odruchowo użył durnego gliniarskiego slangu, którym gardził, ale który słyszał tyle razy, że w końcu wrył mu się w pamięć. Czekał, aż Falk zrozumie, ale on tylko patrzył na niego zdziwionymi czarnymi oczami Louisa de Funčsa.
– Czasami policjanci mówią „panda” na pobitą kobietę – wyjaśnił w końcu. – Rozumie pan? – Palcem zrobił kółko wokół oka.
– Czyli pseudopanda – powiedział wolno Falk. – To zapewne ofiara przemocy psychicznej?
Potwierdził.
– To bardzo ciekawe, ile seksistowskiej pogardy można zawrzeć w jednym słowie. To dość rozczarowujące, że akurat z pana ust usłyszałem coś takiego.
Zatkało go. Dawno już nie spotkał się z tak otwartą krytyką i nie miał pojęcia, jak zareagować. Edmund Falk nie był podejrzanym, nie był świadkiem, nie był też jego dzieckiem lub uczniem. Raczej kolegą z pracy o niższym statusie, ale nie na tyle niższym, żeby go przywoływać do porządku. Szacki spiął się, w głowie słowa układały się w cięte riposty i agresywne reakcje.
Przełknął wszystkie.
– Przepraszam, nie powinienem był tak mówić.
Falk pokiwał głową z miną mówiącą wyraźnie, że jego zdaniem należy raczej zachowywać się tak, żeby nie musieć potem przepraszać. To logiczny wybór.
– O co konkretnie chodziło? Jeśli mogę spytać.
Szacki wzruszył ramionami.
– Tak naprawdę o nic. Popracuje pan trochę i zobaczy pan, że niektórzy przychodzą tu jak na terapię. Jej nic nie robi, dziecku nic nie robi, ale ona się boi. No ale tak naprawdę ona jest nieogarnięta. A on jest fantastyczny. I ją terroryzuje, bo każe zapisywać wydatki. Ale ona przecież jest roztrzepana, więc może to i lepiej.
– Typowe. – Falk pokiwał głową.
– Niestety.
– Typowe zachowanie ofiary przemocy. Albo kobieta wcześnie zareagowała, albo nie mówi wszystkiego. Raczej to drugie. Wysłał ją pan do Promyka?
– Gdzie?
– Ośrodek pomocy rodzinie na Niepodległości, pięćset metrów stąd. Taka piękna willa, jak się przejeżdża.
– Nie.
– To co pan zrobił?
– Nic. Do domu poszła.
– Żart?
Szacki wzruszył ramionami. Nie rozumiał, o co chodzi. Też prawda, że chyba w życiu nie robił żadnej znęty, zawsze udawało się na kogoś zepchnąć.
– Wie pan, że jeśli wierzyć wszystkim moim szkoleniom, to jest typowe zachowanie ofiary przemocy w rodzinie? Nie nieszczęśliwej żony, nie roztrzepanej kobiety, tylko właśnie ofiary przemocy. Na tyle zdesperowana, żeby przyjść do prokuratora. Ale na tyle zawstydzona, żeby nie powiedzieć wszystkiego. Z jednej strony mówi, że coś nie tak, z drugiej w kółko powtarza, że to jej wina. Gdyby ta kobieta przyszła z obdukcją w garści, nagranymi na dyktafon krzykami i kalendarzykiem z wpisanymi przypadkami przemocy, wtedy od razu powinna się nam zapalić czerwona lampka. Ale w tym wypadku to jest jasna sprawa.
– Czyli co miałem zrobić pana zdaniem?
– Zachować się jak prokurator, a nie jak spiżowy mizogin z poprzedniej epoki.
– Dobrze pan wie, że bez zeznania ofiary mamy związane ręce – powiedział Szacki, z trudem zachowując zimną krew.
– Dlaczego? To nie jest przestępstwo wnioskowe. Naszym zadaniem jest wyeliminowanie sprawcy ze społeczeństwa, nawet jeśli prześladowana żona będzie łkać uczepiona naszych marynarek, żeby nie robić mu krzywdy.
– Bez zeznania materiał dowodowy nie ma sensu.
– Oczywiście, że ma. Dobry biegły uzna jej postawę za typową dla psychologii ofiary.
– Pańska postawa to wyprane z realizmu pięknoduchostwo.
– A pańska to cynizm.
Zadzwonił telefon na biurku Szackiego. Policja przywiozła Monikę Najman. Edmund Falk wstał, zamknął laptopa i włożył go do skórzanej teczki.
– Będę zmuszony powiadomić przełożonych o pańskim postępowaniu.
Nawet nie dodał kurtuazyjnie, że zrobi to z przykrością.
– Doniesie pan na mnie?
– Oczywiście. Akurat w tym wypadku zasada prewencji ogólnej ma znaczenie. Jesteśmy wykształconymi prawnikami, jeśli inni dowiedzą się, że taka gwiazda jak pan została ukarana za lekceważenie przemocy domowej, innym powinno to dać do myślenia. Zapewniam pana, że to nic osobistego.