17

Kwadrans wcześniej minęła siedemnasta i doktor Teresa Zemsta powinna być od kilku minut w drodze do swojego domu pod Jonkowem, gdzie nakarmiwszy kota, czekałaby na męża, żeby jej przygotował żółte curry ze szpinakiem, które chodziło za nią od poniedziałku. Pan Zemsta, z zawodu notariusz, w przeciwieństwie do niej doskonale kucharzył i kiedy tylko mogła, skłaniała go do ulubionego hobby. Najlepiej działały pochlebstwa albo branie na litość, zwłaszcza po dyżurach. Nigdy mu się nie zwierzyła z tej sztuczki, ale wtedy zawsze zmywała makijaż przed wyjściem ze szpitala, żeby w domu wyglądać jak zombi. Od razu wtedy pytał, czy nie miałaby ochoty zjeść czegoś dobrego. Cóż, zazwyczaj miała. Sumienie ją gryzło, ale tłumaczyła sobie, że manipulowanie ludźmi to jednak sztuka, którą dobry psychiatra powinien ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy.

Wysłała mężowi SMS-a, że będzie później, wyłączyła telefon, zamknęła drzwi od gabinetu, wróciła za biurko i spojrzała w stalowe oczy swojego gościa. Obraz nędzy i rozpaczy, mężczyzna był tak zmarnowany i wykończony, że jej Marcin zrobiłby mu kolację z trzech dań i zabajone na deser.

– Większość dorosłych nawet nie wie, że istnieje coś takiego jak oddziały dziecięce w szpitalach psychiatrycznych – powiedziała. – W naturalny sposób różne zaburzenia kojarzą nam się wyłącznie z dorosłymi. Kobieta nie może wstać z łóżka. Mężczyzna chodzi wokół domu, bo boi się wrócić do środka i umrzeć samotnie. Inny w fazie manii daje zaliczki na zakup codziennie innej nieruchomości. Ktoś się uważa za Chrystusa, ktoś całymi dniami liczy kafelki w łazience. Wiadomo, świry. Jak się czasami pytam ludzi, to uważają, że dziecięcy psychiatryk to tak naprawdę przechowalnia dla nastolatek, co przeżyły nieszczęśliwą miłość i się pocięły w wannie albo zaczęły rzygać po posiłkach.

Prokurator nie milczał. Wyglądał na takiego, który nie ma siły na konwersację.

– Tymczasem dziecięce mózgi nie są wolne od błędów. Depresje, nerwice, zaburzenia dwubiegunowe, psychozy. To spotyka ludzi w każdym wieku. Wyobraża pan sobie czterolatka, którego trzeba wsadzić w kaftan i przywiązać do łóżka, ponieważ dokonuje wymyślnych samookaleczeń?

Jej rozmówca nawet nie drgnął.

– Ja to widziałam. To i inne rzeczy. Kiedy robiłam specjalizację, myślałam, że pomogę dzieciom z ich różnymi problemami, pozytywistyczne brednie. Zostałam dozorcą w piekle. Nie miałam trzydziestki, kiedy dowiedziałam się, że pięcioletnia dziewczynka może wzbudzać paniczny lęk. Wchodziłam do niej z dwoma pielęgniarzami, żeby nie zrobiła mi krzywdy. Widział pan Egzorcystę? Były dni, kiedy marzyłam, aby moje dni w pracy wyglądały równie spokojnie, co u księdza Merrina.

– Przykro mi – odezwał się w końcu prokurator, tylko po to, żeby coś powiedzieć. – Jak to się leczy?

– Powinnam powiedzieć, że stosujemy kombinacje różnych nowoczesnych technik w zależności od wypadku, ale tak naprawdę faszerujemy dzieci lekami przeciwpsychotycznymi jak hodowlane gęsi, żeby sobie krzywdy nie zrobiły. I mamy nadzieję, że z wiekiem im przejdzie.

– Przechodzi?

– Czasami. Czasami nie.

– To był przypadek małego Najmana?

Odetchnęła głęboko. I stwierdziła z zadowoleniem, że jej leki już zadziałały. Pobiegła do kibla, żeby wziąć podwójną dawkę xanaxu, jak tylko dowiedziała się, z czym przyjeżdża do niej prokurator.

– Przypadek Pawełka Najmana mnie zniszczył. Rzuciłam psychiatrię, zostałam lekarzem rodzinnym na kilka lat. Byłam jego lekarzem prowadzącym, czułam się odpowiedzialna.

Mężczyzna naprawdę sprawiał wrażenie, jakby mówienie stanowiło wysiłek znacznie powyżej jego obecnej kondycji. Spojrzał tylko pytająco.

– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Siedziałam na dyżurze dwudziestą drugą godzinę, dochodziła czwarta nad ranem, najgorsza psia wachta. Zadzwonił jakiś policjant, że przywiezie mi pięciolatka po tragedii. Pożar gdzieś na prowincji, matka zmarła, ojciec ranny, chłopiec wpadł w stupor. Dziesięć minut później byli u mnie na oddziale. Chłopiec pachniał spalenizną, nie dymem, tylko taką mdłą pożarową spalenizną, taki sam zapach jak wtedy, kiedy ludzie śmieciami w piecu palą. W piżamie, owinięty burym kocem, z ubłoconymi nóżkami. Wspaniały chłopiec, są takie dzieci, co wszystkie matki się za nimi na ulicy oglądają i żałują, że to nie ich. Bardzo ładny, smukły, o delikatnej buzi. Czarne włosy obcięte na pazia i bystre, bardzo inteligentne oczy. Oczy mądrego, dobrego człowieka. Takiego, który będzie miał moc zmieniania świata. Może pan się śmiać, ale to od razu widać.

Prokurator nie zaśmiał się. Nawet nie mrugnął. Słuchał.

– Zdarzają się czasami takie wyjątkowe dzieci, za wyjątkową złośliwość losu uważam to, że trafiają do przypadkowych rodzin. To znaczy znam teorię, geny. Ale nauka nie porusza zagadnienia duszy. Sama nigdy nie poruszam zagadnienia duszy, jestem ateistką. Lecz napatrzyłam się na ludzi innych od reszty, odbiegających od normy. I czasami mam wrażenie, że kiedy ten zlepek genów swoich rodziców jest już gotowy, dzieje się jakaś magia i każdy z nas dostaje coś dodatkowego. To coś może być zwyczajne, może być brzydkie i może być bardzo piękne. Ten chłopiec dostał coś bardzo pięknego, naprawdę wyjątkowego. Miał pięć lat, a gdyby nagle zaczął gromadzić wokół siebie uczniów, na pewno znalazłoby się wielu. Zobaczyłam to w nim i uznałam, że muszę mu pomóc. W końcu dla takich chwil wybrałam właśnie tę specjalizację, żeby pomagać niewinnym istotom o pięknej duszy. Wtedy byłam jeszcze na etapie pozytywistycznych bredni, stare dzieje.

– Rozumiem, że się nie udało – powiedział prokurator. Nie zimno, nie złośliwie.

– Nie, nie udało się – potwierdziła. – Chociaż robiłam, co w mojej mocy. Przez dwa tygodnie nie wyszłam ze szpitala. Dosłownie, to nie jest żadna przenośnia. Tutaj jadłam, tutaj się myłam, tutaj spałam. Mąż codziennie przywoził mi ubrania na zmianę. Chciałam być cały czas przy Pawle albo chociaż w pobliżu, żeby złapać ten moment, kiedy uda mi się do niego dotrzeć. Kiedy nagle pokaże się mała szczelina, w którą będę mogła wsunąć stopę, zanim się zatrzaśnie. Albo zauważę coś, co pozwoli mi znaleźć klucz do niego. Otworzyć go w jakiś sposób.

– Jaka była oficjalna diagnoza?

– Psychoza reaktywna. Ale wie pan, w psychiatrii nazwy mało znaczą. Kamień nerkowy to kamień nerkowy, zapalenie gardła to zapalenia gardła, fizyczne schorzenia są w sumie bardzo do siebie podobne. W wypadku chorób psychicznych pewien zbiór cech identyfikujących zaburzenie pozwala nam je nazwać, ale to bywa bardzo umowne, schizofrenii jest tak naprawdę tyle, ilu chorych.

– A jak by pani nazwała to, co mu się przydarzyło? Nie pytam o termin medyczny. Jak pani miałaby to opisać własnymi słowami?

Zastanowiła się przez chwilę. Tyle razy o tym myślała, przeżywała w kółko na nowo, analizowała pod nowym kątem, dodawała konteksty. A pytanie prokuratora zbiło ją z tropu. Nazwać coś tak po prostu? Czy nie o tym pisał Camus, że to właśnie bywa w życiu największym, najtrudniejszym wyzwaniem. Żeby nazywać rzeczy po imieniu.

– Wyłączył się – powiedziała w końcu.

– W jakim sensie? Popełnił samobójstwo?

– Raczej przestał żyć.

– Nie rozumiem.

– Człowiek to skomplikowana maszyneria. Fabryka bardziej, pracująca na trzy zmiany, bez chwili wytchnienia. Zachodzą w niej procesy chemiczne, fizyczne, energetyczne, elektryczne. Na poziomie systemów, narządów i pojedynczych komórek cały czas się coś dzieje. Dlatego tak szybko się zużywamy. To i tak cud, że potrafimy dociągnąć do osiemdziesiątki, niech pan sobie wyobrazi jakikolwiek mechanizm funkcjonujący kilka dekad bez chwili przerwy. Nieźle już rozumiemy działanie poszczególnych podzespołów, ale jednostka zarządzająca... – popukała się w głowę – ...to nadal zagadka. I niech pan nie wierzy, jeśli mówią panu inaczej różni szarlatani. Wiemy tylko, że to jest jednostka zarządzająca i że z punktu widzenia fizjologii reszty ciała posiada nieograniczoną władzę. Pawełek Najman wcisnął odpowiednie guziki na swojej tablicy rozdzielczej, skorzystał z tej nieograniczonej władzy i wyłączył swój organizm. Przestał żyć.

– W sensie zagłodził się?

– Nie słucha mnie pan. Nie zrobił nic, co wyczerpuje definicję samobójstwa. Po prostu przestał żyć. Wyłączał kolejne podzespoły swojego ciała. Byliśmy bezradni. Oczywiście podawaliśmy mu leki psychotropowe, różne kroplówki mające wyręczyć szwankujący organizm, na koniec reanimowaliśmy. Bezskutecznie, cała nasza nauka nie potrafiła wygrać z jednym zdeterminowanym pięcioletnim mózgiem. Wstydziłam się, że to robimy. Widziałam w jego oczach, że sprawiamy mu przykrość. Nie gniewał się, ale było mu przykro.

Xanax był dobry, ale nie aż tak dobry. Ręce zrobiły jej się wilgotne, gardło suche, musiała do toalety. Czuła, że zaczyna się rozsypywać. Jeszcze moment i zacznie dygotać, znała aż za dobrze etapy swojej nerwicy. Chciała skończyć tę rozmowę i wrócić do domu.

– Nawiązała z nim pani w ogóle jakiś kontakt?

– Werbalny? Nie. Na sam koniec mi puściło. Byliśmy sami, popłakałam się przy nim. Bardzo nieprofesjonalnie błagałam go, żeby tego nie robił, żeby zaczekał jeszcze chwilę. Że przecież może mieć jeszcze wspaniałe życie, że jego tata wydobrzeje, że szkoda takiego świata. Wtedy powiedział jedno zdanie. Miałam wrażenie, do dziś mam, że zrobił to dla mnie, że było mu przykro, że jestem w takim stanie, i chciał mi jakoś pomóc.

– Co powiedział?

– Powiedział, cytuję: „Rozumiem, ale ja nie chcę żyć bez many”. Pięciolatek to trochę jak obcokrajowiec uczący się języka, co nie? Nie ma dnia, żebym nie słyszała w uszach choć raz tego śmiesznego przeinaczenia. „Many” zamiast „mamy”.

Jej ciało nie radziło sobie z emocjami. Naprawdę musiała iść do toalety.

– Przepraszam, ale muszę iść do łazienki. Zaczeka pan?

Pokręcił głową.

– Jestem umówiony w pobliżu, po drugiej stronie parku. Będę leciał. Dziękuję, że mi to pani opowiedziała. Muszę przyznać, że rozumiem pani ból, lecz... – zawiesił głos. Nie podobało jej się, że miał minę, która sugerowała, że waha się, czy ją oszczędzić, czy nie.

– Lecz? – dopytała, trochę wbrew sobie.

– Lecz przy całej mojej sympatii do pani po raz kolejny udało wam się udowodnić, że cała psychologia i psychiatria to odklejona od rzeczywistości pseudonauka. Wierzycie, że wszystko uda wam się rozwiązać tutaj, w sterylnych pomieszczeniach, między kozetką a szafką z lekami. Tymczasem zarówno odpowiedzi, jak i rozwiązania czekają na zewnątrz, w prawdziwym życiu.

– Co pan próbuje mi powiedzieć?

– Pawełkowi nie chodziło o mamę. Kiedy mówił, że nie chce żyć „bez many”, nie przeinaczył polszczyzny, naprawdę chodziło mu o Manę, czyli o Mariannę, jego starszą siostrę.

Dopiero co mówiła o mózgu jako wszechpotężnym ośrodku zarządzającym. Jej własny stanowił najwidoczniej wyjątek potwierdzający regułę, ponieważ bardzo długo przetrawiał uzyskaną od siwowłosego prokuratora informację. Kiedy ją przyswoił, doktor Teresa Zemsta pojęła jej sens i przed oczami zaczęły jej latać czarne i białe plamki. Słyszała wycie syren alarmowych i głos z megafonu: zemdleć, zemdleć, stracić przytomność, nie myśleć o tym!

– Chyba nie chce pan powiedzieć...

– Właśnie to chcę powiedzieć. Że gdybyście wyszli do prawdziwego świata i znaleźli siostrę Pawełka, to ocalilibyście nie tylko tego pięknego chłopca, ale też wiele innych istnień ludzkich, w tym moją córkę.

Wstał, założył czarny płaszcz i zapiął go starannie.

– Mam nadzieję, że teraz będzie pani o tym myślała codziennie – powiedział zmęczonym głosem i wyszedł.

Загрузка...