9

Osiemnasta.

Wszedł do domu, powiesił płaszcz i niestety w nozdrza nie uderzył go zapach ciepłego posiłku. Szacki poszedł do kuchni i wygrzebał w lodówce karton soku pomidorowego. Potrząsnął. Pełen albo prawie pełen. Cholera, nie pamiętał, czy go otwierał, czy nie.

Postawił szklankę na blacie i odkręcił zakrętkę, pod spodem kwitła puszysta biała pleśń. Czyli otwierał.

Wylał sok do zlewu, nalał sobie wody i usiadł przy stole w kuchni.

I poczuł, że jest głodny, i dopiero wtedy zrozumiał, że nie czuje zapachu ciepłego posiłku. Nauczony doświadczeniem ubiegłego tygodnia nie zaczął się drzeć, tylko sprawdził, czy nie ma żadnych SMS-ów od córki, a potem zadzwonił do Żeni. Dowiedział się, że bachor nie meldował się u niej, nie usprawiedliwiał, nie prosił o wybaczenie. W ogóle nic.

Może to i lepiej, pomyślał, tym razem nie umknie karzącej ręce sprawiedliwości.

Zaczął do niej wydzwaniać, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że mimo wszystko wczorajszy wieczór potraktowała jako zwolnienie z jedynego obowiązku domowego. Wprost się pytała, wprost zaprzeczył, a ona i tak olała sprawę. O co chodzi? To jakiś rodzaj upośledzenia? Może coś zbroiła, o czym nie wiedział, i podświadomie robi wszystko, aby zasłużyć na karę i awanturę? A może hormony sprawiają, że traci nad sobą kontrolę do tego stopnia?

Oczywiście nie odbierała. Niewiarygodne. Wysłał jej przykrego SMS-a i postanowił zrobić makaron z pesto, żelazny punkt w menu wszystkich tych, którzy nie lubią gotować, ale śmierć głodowa im się nie uśmiecha.

Dziewiętnasta.

Żenia wróciła tuż przed Faktami, co przyjął z ulgą, ponieważ nie mógł sobie poradzić z narastającym niepokojem. Wcześniej w ramach czynności zastępczych trochę sprzątał, trochę zajął się gotowaniem. Znalazł w zamrażarce pęczek zielonych szparagów, ugotował je na parze, pokroił i dodał do makaronu z pesto. Do tego trochę startego bursztynu, który cenił bardziej od parmezanu, wygrzebana ze spiżarki butelka hiszpańskiego wina na czarną godzinę i voilŕ, ekskluzywna kolacja gotowa.

– Zadzwoń do niej, niech zje z nami – powiedziała Żenia, siadając do stołu.

– Są tylko dwie porcje.

– Przestań, zadzwoń.

– Nie.

– To zadzwoń, żeby przynajmniej wiedzieć, że wszystko okej.

– Dzwoniłem, nie odbiera.

Oczywiście brew powędrowała jej do góry jak na kreskówce.

– Aha. A jak myślisz: dlaczego?

Myślał przez chwilę, mieszając kluski. Mało to było światowe, ale lubił, jak się duża ilość sera rozpuszczała w makaronie.

– Czekaj, spróbuję sobie przypomnieć kilka najpopularniejszych ściem. W Warszawie zwykle nie mogła odebrać, bo akurat była w metrze, właściwie prawie zawsze była w metrze, zapewne chodziła na piechotę tunelami. Tutaj nawet tramwaju nie ma, więc odpada. Czyli że bateria jej się rozładowuje albo wyciszyła telefon, jako grzeczna uczennica, i zapomniała, albo schowała głęboko do torby, żeby jej źli olsztynianie nie napadli, nie skradli cacuszka. Często też się przytrafiają najrozmaitsze awarie. Ostatnio popularna jest metoda „na mżawkę”. Coś się takiego dzieje, jak dzwoni z dworu, że się jej telefon zawiesza. Zawsze jak tego słucham, jedna rzecz mnie zastanawia.

– No?

– Czy ona nie wie, czym ja się zajmuję? Że po dwudziestu latach słuchania przeze mnie najróżniejszych złoczyńców i rzezimieszków przynajmniej z szacunku wobec ojca powinna przygotować jakieś przemyślane kłamstwo? Najbardziej mnie chyba to rani, że chce mnie okłamać na odpieprz się. Myślę wtedy, że nie szanuje mnie jako prokuratora.

Rozdzwoniła się jego leżąca obok komórka. Zerknął na wyświetlacz. Nie Hela, nikt z jego listy kontaktów, ale też nie zastrzeżony numer.

– No i proszę – powiedział, sięgając po telefon. – Dam na głośnik, żebyś słyszała, jak ściemnia, że jej się telefon rozładował, najpierw szukała ładowarki, nie znalazła i teraz dopiero od koleżanki dzwoni, wcześniej nie chciała, bo koleżanka ma tylko grosze na koncie. Zobaczysz.

Odebrał.

– Tak?

– Czy pan prokurator Szacki? – zapytał damski głos. Młody, ale nie bardzo młody.

Przełknął ślinę. Dopadła go straszna myśl, że to dzwoni ktoś z policji albo z pogotowia.

– Słucham.

– Nazywam się Natasza Kwietniewska, dzwonię z pisma „Debata”. Chciałam się, po pierwsze, przedstawić, bo na pewno będziemy dużo pracować...

– Ja już nie pracuję.

– Słucham?

– Jest po siódmej. Siedzę w domu i jem kolację. Nie pracuję.

Żenia westchnęła i oparła brodę na splecionych dłoniach, uśmiechając się słodko, najwyraźniej zadowolona, że może sobie posłuchać tej rozmowy.

– No wie pan, ale my pracujemy. W mediach godziny są względne. Chciałam prosić o komentarz do dzisiejszej rozprawy pana Adamasa. Jak pan skomentuje fakt, że artysta jest prześladowany, a jego prace są cenzurowane przez funkcjonariuszy prawa pod pretekstem naruszenia przestrzeni publicznej?

Spojrzał na Żenię i wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, o co chodzi. Wyszeptała do niego „I-wiń-ski”. Coś zaczęło mu świtać, w radiu słyszał, że ktoś przypomniał Iwińskiemu jego przeszłość w PZPR, zawieszając stosownej treści tabliczkę na biurze poselskim polityka.

Właściwie powinien poprosić o telefon nazajutrz. Właściwie.

– Proszę zrozumieć, że treść rzeczonej pracy nie ma tu nic do rzeczy, dlatego nasze działanie trudno nazwać cenzurą – powiedział poważnym tonem. – Chodzi wyłącznie o jej estetykę. Nasz urząd został zobowiązany, wynika to z dyrektyw unijnych, do ścigania osób, które swoimi działaniami oszpecają przestrzeń publiczną. Praca pana Adamasa naszym zdaniem nie była wystarczająco estetyczna.

– Ale jak pan myśli, jakie mogą być efekty restrykcyjnego stosowania takiej dyrektywy?

– Oceniamy, że w Olsztynie będzie to się wiązało z wyburzeniem około dwudziestu procent miejskiej zabudowy – powiedział i rozłączył się.

Żenia popukała się w głowę.

Dwudziesta.

Kalorie, alkohol i towarzystwo Żeni, choć może należałoby to ustawić w innej kolejności, sprawiły, że jego niepokój trochę zelżał. Jednakże Szacki nie potrafił wrócić do rutynowego zniecierpliwienia czy, jak to wczoraj ładnie ujęła jego córka, gniewu. Uznał, że zaczeka jeszcze na Helę, żeby ją opieprzyć, a potem pójdzie spać.

– Myślisz, że powinienem dać jej jakąś karę?! – krzyknął z salonu do Żeni, która wygrzewała się w wannie.

Nie usłyszała, więc wziął kieliszek z winem i poszedł do łazienki.

– Mogę?

– Nie.

– Dlaczego? Chciałem popatrzeć na ciebie na golasa.

– Wyobraź sobie, że nie zawsze jak jestem w łazience, to okładam sobie cycki pianą i czekam na mojego jurnego kochanka.

– Przecież toaleta jest osobno.

– Co ja poradzę, że lubię się czasami zesrać do wanny. Nie bądź głupi, dokonuję czynności kosmetycznych, w czasie których wyglądam bardzo nieatrakcyjnie. Żaden mężczyzna nie może mnie teraz zobaczyć.

Usiadł na podłodze koło drzwi.

– Myślisz, że powinienem dać jej jakąś karę?

– Nie mieszaj mnie do tego.

– Serio pytam.

– Nie mieszaj mnie, serio odpowiadam.

Westchnął. Karanie nie było nigdy jego mocną stroną. Zdawał sobie sprawę, jak to brzmi i że jako prokurator nie powinien mieć takiego motta wyhaftowanego nad biurkiem. Czterokrotnie jako prokurator żądał dożywocia i nawet mu powieka nie drgnęła. Ale nie miał pojęcia, jak ukarać szesnastolatkę. Ma jej dać szlaban? Wyśmieje go, będzie siedzieć w pokoju, a z komputera i telefonu poświęci się aktywności towarzyskiej. Zabrać kasę? Coś ściemni i matka jej przeleje albo Żenia jej da.

– Wymyśl coś, w końcu jesteś złą macochą.

– Ożeń się ze mną, to będę złą macochą. Na razie jestem złą konkubiną. Dżizas, jak to brzmi, jak kronika kryminalna jakaś.

– Spróbuję się jeszcze do niej dobić – mruknął, żeby uciec od tematu.

Dwudziesta pierwsza.

Wspólnie uznali, że to przestaje być zabawne. Mimo późnej pory Szacki wygrzebał numer telefonu do wychowawcy Heli, zadzwonił i dostał namiary na rodziców dzieci, których imiona podał. Wychowawca, który na wywiadówkach zrobił na Szackim dość nijakie wrażenie, okazał się bardzo kompetentny i przede wszystkim pomocny w dopasowaniu kilku ksywek do imion i nazwisk. Poprosił też o SMS-a, jak już dziecko się znajdzie, bez względu na porę. Przez co Szacki obiecał sobie, że musi zmienić zdanie o tym germaniście.

Dwudziesta druga.

Podzielili się znajomymi Heli i obdzwonili wszystkich, rozmawiając najpierw z rodzicami, potem z dziećmi. Żenia martwiła się, że przez taką histeryczną akcję rówieśnicy będą się potem nabijać z biednej dziewczyny. Jak to ją ojciec prokurator śledził, przesłuchując w nocy koleżanki z klasy. Szacki z kolei czerpał z tego złośliwą satysfakcję, uznając, że narobienie wstydu to jest jednak dobra kara. Przecież wszystkie nastolatki są przeczulone na punkcie miłości własnej i pozycji w grupie.

O właśnie, myślał, czekając na kolejne połączenie, będzie też inna kara. Codziennie będę na nią czekał pod szkołą. Białe skarpetki, sandały, sweterek turecki i beret z antenką. A jak tylko stanie w drzwiach, będę krzyczał: „Hela! Hela! Tutaj”. Trzy dni takiego spektaklu i przyklei sobie telefon do policzka, żeby już nigdy nie przegapić połączenia od kochanego taty.

Rozmowy ze znajomymi Heli były bezowocne. Część koleżanek kojarzyła tylko tyle, że pojawiła się w szkole. Dwie twierdziły, że po lekcjach poszły jeszcze we trójkę na mrożony jogurt (zdaniem jednej) lub na kawę (zdaniem drugiej). Co zapewne oznaczało, że siedziały gdzieś i paliły papierosy, piły browar albo narkotyzowały się w jakiś modny obecnie sposób. Przycisnął obie, ale zgodnie twierdziły, że rozstały się około siedemnastej pod ratuszem i Hela poszła w stronę poczty, czyli w kierunku domu.

Nie spodobała mu się ta informacja. Oznaczała, że zamiast ciut dłuższej, ale tłocznej i dobrze oświetlonej drogi koło Alfy, wybrała krótszą – pustawą ulicę między zapleczem centrum handlowego a czarną, zieloną dziurą. Nagle przypomniały mu się wszystkie stare sprawy, które zaczynały się od tego, że młoda śliczna brunetka szła nocą obok zapuszczonego parku. Szybko odgonił te obrazy, bo przeszkadzały mu jasno myśleć. Ale w tym momencie po raz pierwszy poczuł prawdziwy strach o Helę. Przez kilka sekund nie mógł złapać oddechu.

Obie dziewczyny przepytał też na okoliczność chłopaka, obie dość szczerze zaprzeczyły. Wbrew pozorom to nie była dobra wiadomość. Prowadzanie się gdzieś z wielbicielem, kolegą z klasy albo studentem z Kortowa oznaczałoby, że jego córka nie przychodzi do domu i nie odbiera telefonu, bo właśnie naćpana hormonami traci swoją cnotę (o ile jeszcze ją posiada) w jakimś akademiku. W tym optymistycznym wariancie uboższa o cnotę, ale bogatsza o życiowe doświadczenie wsiada potem do autobusu i wraca do domu, ewentualnie zamawia taksówkę lub dzwoni do ojca.

Z chłopcami rozmawiało się trudniej, wszyscy mieli powolne, trochę nieobecne głosy, jakby właśnie skończyli sobie walić konia i krew jeszcze nie zdążyła wrócić do mózgu. Helę kojarzyli, ale tego dnia widzieli ją tylko w szkole. O żadnych absztyfikantach i związkach nic nie wiedzieli. Ale niejaki Marcin westchnął żałośnie. Zapewne podkochiwał się w Heli.

Odfajkowali całą listę i nie dowiedzieli się absolutnie niczego.

Dwudziesta trzecia.

Godzina między dziesiątą i jedenastą była pełna napięcia. Kiedy tylko skończyli ze znajomymi Heli, sprawdzali wspólnie, czy na mieście nie wydarzyło się nic złego, w czym Hela mogła brać udział. Szacki zadzwonił do Bieruta i kazał mu wykorzystać wszystkie kanały policyjne, przede wszystkim drogówkę. Żenia uruchomiła swoje stare kontakty lekarskie i znalazła koleżankę na dyżurze w wojewódzkim. Koleżanka obiecała sprawdzić zarówno ich SOR, jak i pozostałe izby przyjęć oraz oddziały ratunkowe.

Ojciec Teodor Szacki czuł się źle. Zmuszał się, żeby myśleć rzeczowo i precyzyjnie, ale nie potrafił zapanować nad gonitwą myśli i obrazów, które wytwarzał jego pobudzony mózg. Adrenalina sprawiała, że wszystko zdawało się nader plastyczne, nie tyle myślał o wydarzeniach, co je widział. Przeklęty niech będzie zawód, z powodu którego przez całe życie oglądał obrazy, które mógł połączyć teraz z córką.

Helena Szacka potrącona przez jednego z pijanych kierowców. Leżąca w krzakach, buty osobno, połamane nogi, zgięte pod niemożliwymi kątami w miejscach, gdzie nie ma żadnych stawów. Zgnieciona czaszka, obnażona żuchwa, piana ze śliny i krwi.

Helena Szacka na SOR-ze, lekarze patrzą bezradnie po sobie, po uderzeniu w drzewo nie ma mostka, który można by uciskać, aby ją reanimować.

Helena Szacka na OIOM-ie, zaintubowana, opleciona kablami i rurkami. On siedzi przy niej, obok decyzja o przekazaniu organów do transplantacji, nie może uwierzyć, że musi podjąć decyzję o wyłączeniu aparatury. Teraz Hela żyje i może słyszy, jak jej powtarza, że jest najwspanialszą córką świata. Jeden podpis dzieli go od wypowiadania tych samych słów do jej nagrobka.

Helena Szacka i jej pogrzeb. Dziwi się, że trumna jest taka duża i dorosła, w końcu jego córka to przecież jeszcze dziecko.

Łatwiej mu było wyobrażać sobie jej śmierć niż to, że pada ofiarą gwałtu. Zawleczona do jakiegoś mieszkania, rzucona na starą wersalkę albo na designerską sofę. Pewnie przez kolegę, znajomego, który miło się uśmiechał i zaprosił do siebie na wino. Wydawałoby się, że to lepsze niż uderzenie przez rozpędzonego vana, na pewno lepsze niż śmierć. Prokurator Teodor Szacki wielokrotnie jednak prowadził sprawy o gwałty i wiedział, co się dzieje z ofiarami. Po kradzieży samochodu człowiek dochodzi do siebie i kupuje nowy. Napadnięty w ciemnej uliczce boi się potem przez chwilę spacerować po zmroku, ale życie w końcu wraca na swoje tory. Nawet ofiary usiłowania zabójstwa stawały na nogi, pomagała im wściekłość i pragnienie zemsty.

Ofiary gwałtów nie dochodziły do siebie. Znał teorię. Wiedział, że zostało to opisane jako syndrom stresu pourazowego, że często zdarza się, że trauma wyklucza kobiety z życia rodzinnego, społecznego i zawodowego. Niejednokrotnie ofiary gwałtów lądowały na oddziale psychiatrycznym, gdzie były leczone w ten sam sposób, co powracający z misji zagranicznych żołnierze, którzy widzieli, jak mina pułapka rozrywa ich kolegów na strzępy.

Nie słyszał nigdy o kobietach, które by gwałt przerobiły, które żyły potem normalnie, które zapomniały. Każde przestępstwo przeciw życiu i zdrowiu zostawia ślad, ale gwałt, ta najbrutalniejsza ingerencja w człowieka, naruszenie każdego poziomu jego prywatności i wolności, sprowadzenie do kawałka ciepłego mięsa, w który ktoś może wepchnąć swojego kutasa, to było jak wypalanie znamienia. Nie wypalenie, tylko wypalanie. Echo tego wydarzenia wracało do ofiar nie raz na jakiś czas, nie czasami, lecz bez przerwy. Ciągle ktoś trzymał kij z rozgrzanym kawałkiem żelastwa i przykładał do ich duszy. Można się przyzwyczaić, ale nie sposób nie czuć.

Pierwszy zadzwonił Bierut. Nic się nie wydarzyło. Patrol przeszedł przez czarną zieloną dziurę z kamerą termowizyjną, nic nie znalazł. Następne miały spenetrować teren po świcie.

Potem zadzwoniła znajoma Żeni. Szacki obserwował czujnie twarz partnerki.

− Nigdzie jej nie ma – powiedziała po zakończeniu rozmowy. – Ani jej, ani nikogo, kto chociaż z grubsza mógłby pasować. Baśka siedzi na SOR-ze do rana, obiecała, że będzie regularnie sprawdzać.

Pokiwał głową.

– Co teraz? – zapytała.

– Nic – odparł. – Czekamy. Jest za wcześnie, żeby zgłaszać zaginięcie, na pewno za wcześnie, by rozpoczynać poszukiwania. To nie czterolatka, tylko prawie dorosła kobieta. Statystyka jest po naszej stronie. Najpóźniej do rana Hela powinna zastukać do naszych drzwi, skacowana i skruszona, tak się zwykle kończą zaginięcia nastolatków.

– A jeśli nie?

– A jeśli nie, to rozpoczną się najlepiej skoordynowane poszukiwania zaginionej osoby w dziejach Polski – odparł spokojnie.

Północ.

Siedzieli bez słowa przy stole w kuchni. Szacki złapał się na tym, że nasłuchuje szelestu na podjeździe, cichego skrzypnięcia starej bramy, charakterystycznych kroków jego córki. Ale na zewnątrz panowała cisza.

– Czy to możliwe, żeby uciekła? – spytała Żenia.

Wzruszył ramionami. Wiedział, że wielką naiwnością rodziców jest upieranie się, że znają swoje dzieci.

– Pierwsza myśl to że wątpię, ale jak spojrzymy obiektywnie na jej sytuację, to powody ma. Jest w trudnym wieku, została zabrana z Warszawy wbrew woli, wyrwana ze środowiska. Zmuszona do życia z nową partnerką swojego ojca, do budowania od zera kontaktów rówieśniczych, szkolnych, towarzyskich. Wydawało nam się, że się trzyma, ale może to była poza. I nagle coś się stało, coś pękło.

– Czy powiedziałaby mamie?

– Nie wiem. Jeśli do ósmej się nie znajdzie, zadzwonię do niej, obdzwonię też całą rodzinę, dotrę do znajomych z Warszawy.

– Dlaczego nie teraz?

– Teraz to nie ma znaczenia. Jeśli padła ofiarą przestępstwa lub wypadku, to nikt z rodziny nic nie wie. Tyle tylko że wpadną w histerię w środku nocy. A jeśli pojechała do kogoś znajomego, to jest bezpieczna. Lepiej gadać z ludźmi za dnia niż w tej chwili.

Siedzieli dalej w ciszy. I dlatego Szacki aż podskoczył, kiedy zabrzęczał leżący na stole telefon. Spojrzał na wyświetlacz i odczuł fizyczną ulgę, jakby nagle jakiś cudowny środek rozluźnił wszystkie jego napięte do granic bólu mięśnie.

– Od Heli – powiedział.

Żenia uścisnęła go mocno za rękę, widział, że za chwilę się rozpłacze.

– Ciekawe, skąd trzeba zabrać tego bachora – mruknął, nie potrafiąc zapanować nad drżącym głosem.

Otworzył wiadomość. Żadnego tekstu, tylko zdjęcie. Dziwaczne, prawie monochromatyczne. Idealnie pośrodku kwadratowej fotografii znajdował się rdzawy okrąg. Przestrzeń poza okręgiem była szara, przestrzeń wewnątrz kompletnie czarna. Wyglądało to jak pocztówka z muzeum sztuki nowoczesnej.

– To jakiś żart? – spytała Żenia. – Jakiś wasz kod?

– Muszę iść do pracy – powiedział bardzo spokojnie.

Schował telefon do kieszeni i wstał. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła, założył, odruchowo zapiął górny guzik.

– Teo, co jest na tym zdjęciu?

– Naprawdę nie mogę teraz. Wszystko ci potem opowiem. Będę naprzeciwko. Zaufaj mi.

Jego ukochana Żenia miała strach w oczach, ale nie mógł teraz się nią zająć.

Teodor Szacki doskonale wiedział, co przedstawia to niewyraźne, szarobure zdjęcie.

Był to wylot żeliwnej rury.


Загрузка...