7
Doktor nadkomisarz Jarosław Klejnocki przepoczwarzył się. Poprzedni Klejnocki z okularami grubości szyby przeciwpancernej, brodą i fajką był podręcznikowym przykładem ekscentrycznego intelektualisty, który swoje wypowiedzi dzieli na przenikliwe, obrazoburcze i dające do myślenia.
Klejnocki Anno Domini 2013 robił wrażenie pięćdziesięcioletniego akademika, który po latach szczęśliwego i pełnego namiętności związku ze swoją biblioteczką zakochał się w cycatej studentce. Zgolił brodę, zamienił okulary na kontakty, tweedową marynarkę na bluzę z kapturem, a praktyczną fryzurę rekruta na nażelowego jeżyka. I pewnie był przekonany, że te zabiegi odmłodziły go o dwadzieścia lat.
Mylił się.
– Panowie pewnie nie wiecie, chyba że śledzicie mnie na fejsie. – Zawiesił na nich pytające spojrzenie, a kiedy pokręcili przecząco głową, wrócił do wywodu. – Moją małą pasją jest tropienie polskości w polszczyźnie. Uważam, że gdzieś w tych ciemnych leksykalnych odmętach znajdują się słowa, które stanowią klucz do polskiej tożsamości, najlepiej definiują specyficzny nadwiślański stosunek do siebie, bliźnich i do świata w ogóle.
Odmówił kawy, wyjął ze sportowej torby butelkę niegazowanej wody i plastikowy pojemnik z kiełkami.
– Takim słowem jest „paździerz”. Proszę zwrócić uwagę na wielowymiarowość tego rzeczownika. Po pierwsze, jest on fonetycznie arcypolski, każdy obcokrajowiec musiałby poświęcić tydzień, aby nauczyć się wymawiać to słowo. Dzięki czemu staje się ono elitarnie, endemicznie polskie, samymi głoskami broni przed obcymi dostępu do skrywanych w nim treści. Po drugie, w swoim pierwotnym znaczeniu oznacza zdrewniałe, suche części łodyg konopi, oddzielone od włókien za pomocą trzepania. Czujecie panowie, że jest w tej scenie coś z Reymonta. Słońce zachodzi nad polami, a czerstwe chłopki międlą i trzepią łodygi lnu. Trzeba pozbyć się paździerzy, żeby móc utkać koszule na te wspaniałe biusty.
Szacki był pewien, że Klejnocki właśnie widzi przed oczami nową narzeczoną. Biegnie do niego w lnianej koszuli i z daleka widać, że jej staropolska, jurna dusza nie akceptuje stanika.
– Ale paździerz nie umiera w czasie trzepania – dodał Klejnocki i zawiesił dramatycznie głos. – Jego odpadowe życie dopiero się zaczyna, kiedy staje się częścią płyty paździerzowej.
Spojrzał na słuchaczy, ale Szacki i Falk siedzieli cicho i nieruchomo jak posągi.
– Ten odpad zdrowej kultury ludowej w Polsce ponowoczesnej zyskuje na znaczeniu. Paździerze po przepoczwarzeniu się w płytę stają się pożądane, poszukiwane jako niezbędny element każdej narodowej prowizorki, wszystkiego, co tanie, byle jakie i na odpierdol. Paździerz, szanowni panowie, we wszystkich swoich znaczeniach jest nie tylko budulcem, ale też fundamentem Rzeczpospolitej. Ponieważ to właśnie z płyty paździerzowej zbudowano stół, przy którym w osiemdziesiątym dziewiątym roku odebrano poród nowej Polski. Oklejono go dębowym fornirem, ale prawda jest taka, że Najjaśniejsza urodziła się na paździerzach.
Zrobił ruch, jakby chciał przeczesać dłonią włosy, ale w ostatniej chwili musiał sobie przypomnieć o żelu i cofnął rękę. Zamiast tego zjadł trochę kiełków, typowe kompulsywne zachowanie człowieka, który niedawno rzucił palenie.
– Przysłałem panu MMS-a – powiedział z pełnymi ustami.
– Fontanna?
Klejnocki skinął głową.
– Dlatego przyjąłem pańskie zaproszenie. Normalnie nie byłoby mowy, żebym się tłukł PKP cały dzień do tej krainy wiecznej mgły i marznącej mżawki.
Falk poruszył się niespokojnie, a Szacki ku swojemu zdumieniu poczuł się urażony.
– Myślałem, że wyjazd z krainy smogu, zaduchu i strasznego mieszczaństwa dobrze panu zrobi. Nawet wy chyba musicie czasami odetchnąć czymś innym niż kurz z kotar i zapach brytyjskich wymiocin.
Klejnocki spojrzał zaskoczony.
– Jedenaście jezior w samych granicach administracyjnych miasta – powiedział Szacki, nie mogąc uwierzyć, że wypowiada te słowa. – Dwa miesiące mgły to niewielka cena za mieszkanie w wakacyjnym kurorcie. Nie sądzi pan?
– Sądzę, że reumatyzm to straszliwe cierpienie. No, ale to już sam się pan przekona.
– To może przejdźmy do rzeczy – zaproponował Falk.
– Właśnie! Otóż fontanna! – Klejnocki albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć. – Musiałem ją zobaczyć, ponieważ szukając różnych zastosowań słowa „paździerz”, trafiłem na taki oto fragment z olsztyńskiej prasy, dotyczący remontu fontanny. – Wyciągnął iPada i odblokował ekran. – Proszę posłuchać: „Ani wczoraj, ani dzisiaj wodotrysków nie zobaczymy. Fontannę przykrywa bowiem obudowa z płyt paździerzowych, a pod nią schnie beton. I dojrzewał będzie jeszcze kilka dni”.
Odłożył iPada.
– Słyszycie to, panowie? Niestety nie będzie wodotrysków, ponieważ pod paździerzem dojrzewa beton. Sto lat bym myślał i nie wymyślił lepszej metafory na opisanie naszej ojczyzny. A teraz ad rem.
Sięgnął znowu po iPada. Zwlekał z odblokowaniem wystarczająco długo, żeby mogli zobaczyć zdjęcie pulchnej brunetki w bluzce na ramiączkach. Cóż, Marlena Dietrich to nie była, ale w międleniu i trzepaniu na pewno nie miała sobie równych.
– Zapoznałem się ze wszystkimi materiałami, jakie dostałem, i mam kilka hipotez, które mogą panom pomóc. Ale muszę zadać kilka dodatkowych pytań.
Przez następne pół godziny Szacki drobiazgowo precyzował dotychczasowe ustalenia śledztwa, czasami wspierany przez Falka, który potrafił wykazać się analitycznym umysłem. Do tego stopnia, że Szacki poczuł zazdrość, że nie był tak błyskotliwy w wieku asesora.
Kiedy skończyli, Klejnocki zamyślił się i zamiast zapalić fajkę, podjadł trochę kiełków. Zajrzał do prawie pustego pudełka z miną palacza, któremu został tylko jeden papieros w paczce, i odsunął resztkę bardzo zdrowej przekąski na później.
– Moją odpowiedzią jest stos – powiedział.
Spojrzeli pytająco.
– Pan, rozumiem, pochodzi z tych nietkniętych cywilizacją okolic? – zwrócił się do Falka, a kiedy ten skinął głową, kontynuował: – To zapewne pokazywali panu mama i tata zamek w Reszlu, to raptem sześćdziesiąt kilometrów stąd w stronę Kaliningradu. Pokazywali?
Falk potwierdził.
– Otóż na tym zamku na początku dziewiętnastego wieku pruskie władze, znane ze swego oświecenia, więziły przez cztery lata w strasznych warunkach niejaką Barbarę Zdunk, podobno stręcząc ją na prawo i lewo, aby umilić sobie oczekiwanie na wyrok. Wyrok ten ostatecznie zapadł w Królewcu, gdzie najbardziej oświeceni sędziowie Prus Wschodnich skazali kobietę na spalenie na stosie. Tak, szanowny panie Warmiaku, ostatni stos w Europie zapłonął na Świętej Warmii. – Wygrzebał sobie z pudełka maleńkiego kiełka i zjadł. – Dlaczego o tym mówię? Bo uważam, że to, co się stało z waszym denatem, to dzisiejszy odpowiednik stosu. Nowoczesny stos, chemiczny, bez dymu i ognia. Jeśli przyjmiemy taką hipotezę i spojrzymy na historię stosów, możemy per analogiam wnioskować na temat waszego sprawcy. Nadążacie panowie?
– Tak – odparł Szacki.
– Co nie znaczy, że się zgadzamy – dodał Falk.
Klejnocki uśmiechnął się z politowaniem.
– Proszę, proszę, książę rozumu we własnej osobie. Pan pewnie wierzy w twarde dowody, analizy DNA, bezsporne zeznania i odciski palców zostawione na framudze. A moją domenę uważa za szamaństwo, bajania wariata, któremu nie chciało się pracować w szpitalu, a na prywatną praktykę jest zbyt szajbnięty i musiał sobie znaleźć jakąś niszę. Mam rację?
Falk wykonał uprzejmy gest, wyrażający, że nie ma innego wyjścia, niż zgodzić się z przedmówcą.
– Nie mam żalu, mało kto myśli inaczej. Proszę jednak pozwolić mi skończyć, skoro już podatnik zapłacił za moją podróż z Krakowa.
Szacki postanowił, że jeśli Falk jeszcze raz sprowokuje Klejnockiego do dygresyjnych wynurzeń, to wyrzuci gówniarza za drzwi.
– Niech pan to potraktuje jako ćwiczenie intelektualne – powiedział jeszcze naukowiec, trochę naburmuszony, widocznie rzadko kwestionowano jego rolę tak otwarcie. – Tylko tyle. Nie boli, a być może sprawi, że wpadniecie na trop, który okaże się ważny.
– Panie doktorze – nie wytrzymał Szacki. – Do rzeczy, proszę.
– Znalazłem kilka analogii. Pierwsza to taka, że ci, którzy podpalali stosy w Europie, byli przekonani o słuszności swojego postępowania. Oczywiście byli zaburzonymi, morderczymi świrami, tak jak wasz sprawca, to nie ulega wątpliwości. Ale w tym zaburzeniu była logika. Baza ideologiczna, prawna, proceduralna. Prokuratorzy i sędziowie szli spać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, a rano cieszyli się, że pomogą społeczeństwu, oczyszczając świat z czarnoksięskich szumowin.
– Jak w Siedem – skomentował Falk.
– Właśnie. W tej wersji nie szukacie Hannibala Lectera i jemu podobnych, mordujących dla przyjemności zadawania cierpienia. Szukacie kogoś, kto wierzy w to, że jest jedynym sprawiedliwym. Wolałby siedzieć na działce i grillować, ale cóż zrobić, skoro świat wymaga oczyszczenia.
– To oznacza, że Najman zapłacił za jakąś swoją winę?
– Tak, lecz nie potrafimy przewidzieć skali zaburzenia „sprawiedliwego”. Może denat nielegalnie zagrodził dostęp do jeziora na działce, a sprawca jest ekologicznym lewakiem? Proszę pamiętać, że cały czas poruszamy się w obrębie zaburzenia. Poważnego zaburzenia.
Klejnocki sięgnął po kiełka, zostało mu już tylko kilka.
– Druga analogia to publiczność. Nawet jeśli samo, hm, inkwizycyjne postępowanie przygotowawcze było prowadzone w lochach, to egzekucje odbywały się publicznie, ku uciesze i przestrodze tłumu. Oraz ku reklamie jej oprawców.
– To nie jest żadna analogia. – Falk wzruszył ramionami. – Najman zginął najprawdopodobniej w jakiejś głuszy, a jego szczątki ukryto w zapomnianym od dekad bunkrze. A sprawca niestety nie stoi na rynku i nie czeka na poklask.
– Uważam, że pan się myli, panie asesorze – odparł Klejnocki. – Szczątków nie ukryto, znaleźliście je po kilku dniach.
– Przypadek.
– Wierzy pan w przypadek? Pan, człowiek rozumu? Ale darujmy sobie złośliwości – dodał, widząc mordercze spojrzenie Szackiego. – Nawet na początku, kiedy wierzyliście, że szczątki należą do jednej osoby, mało prawdopodobne było, żeby ktoś je tam chciał schować. Odkąd wiecie, że szkielet został pieczołowicie spreparowany z paru osób, jest to nieprawdopodobne. Nikt nie zadaje sobie takiego trudu bezinteresownie. Ten szkielet miał być znaleziony. I to szybko. Gdyby roboty drogowe nie wypaliły, sprawca znalazłby pewnie inny sposób.
– Z tym mogę się zgodzić − skomentował chłodno Falk – ale to ciągle nie jest analogia do egzekucji. Czyn został dokonany w ukryciu i poza nami prawie nikt o nim nie wie. Myli się pan.
Szacki pod stołem zacisnął dłonie tak mocno, że paznokcie wbiły mu się boleśnie w podstawę kciuka.
– Proszę pana, jest dwudziesty pierwszy wiek, nasz epigon inkwizycji musi działać w ukryciu, bo inaczej zaraz byście go zamknęli i jak wtedy by wymierzał sprawiedliwość? A co do publicznej egzekucji, to proszę dać mu szansę. Nie trzeba wiele, żeby wszystkie media się na to rzuciły, doskonale pan o tym wie. Trudniej dziś jest sterować samochodzikiem na radio niż mediami.
– Dlaczego jeszcze tego nie zrobił? – Falk nie odpuszczał i w końcu napotkał wzrok Szackiego, ponieważ dodał do swojego patrona: – To nawet nie jest teoria, to są jakieś fantasmagorie. Boję się, że się zasugerujemy i pójdziemy tym tropem.
– Można powiedzieć, że płomień nie jest dostatecznie wysoki – kontynuował Klejnocki. – Sprawca chce, żeby jego czyn został zauważony w całej krasie. Odkryliście zwłoki. Potem dowiadujecie się, że zwłoki są świeżutkie. Potem odkryliście straszną śmierć, która stała się udziałem denata. Potem, że szczątki są „wieloosobowe”. Za chwilę pewnie znajdziecie coś, co sprawi, że jego czyn będzie jeszcze bardziej spektakularny. I wtedy zobaczymy to na pasku we wszystkich telewizjach. To wariant optymistyczny.
– Optymistyczny?
– Że odkryjecie coś, co już się stało. Wariant pesymistyczny jest taki, że dorzuci wam nowego trupa albo i kilka, pójdzie w ilość, a nie w jakość. To wariat, nie zapominajmy.
Szacki pomyślał, że bardzo mu się nie podoba wywód Klejnockiego. Miał szczerą nadzieję, że barwna hipoteza nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
– Tertio: to nie jest samotny myśliwy...
– Bzdura! – wtrącił się znowu Falk. – Analizy behawioralne są jednoznaczne, seryjni mordercy zawsze działają w pojedynkę.
– Pan mnie obraża, stawiając na równi z tymi hochsztaplerami z FBI, którzy udają, że potrafią przewidzieć, w jakim krawacie będzie zatrzymany i w której dziurce od nosa będzie dłubał. – Naukowiec uniósł się. – To, co ja robię, to nie jest analiza behawioralna. To jest próba myślenia równoległego, które ma wyrzucić was z kolein, otworzyć wasze ciasne prokuratorskie umysły na coś innego niż to, co już wymyśliliście.
– Jeśli ta rozmowa kosztuje pana tyle emocji – zwrócił się Szacki lodowatym tonem do Falka – to przypominam, że nie bierze pan udziału w tym postępowaniu i pańska obecność nie jest obowiązkowa.
Falk przez chwilę wyglądał, jakby chciał wybuchnąć, ale w końcu zapiął górny guzik marynarki i skinął głową na znak przeprosin.
– Tertio – powtórzył Klejnocki – w tej narracji sprawca nie jest samotnym myśliwym. Stosy płonęły, bo stała za nimi potęga instytucji. Także prawo, jak wspomniałem. Rozważaliście istnienie jakiejś sekty?
Szacki pokręcił przecząco głową.
– Zdaję sobie sprawę, że to fantastyczna hipoteza. Ale żyjemy w czasach przełomu. Kryzys, nierówności społeczne, relatywizm, odwrót od wiary, szalony Putler za bliską granicą. To tradycyjnie czasy, kiedy pojawiają się różni wróże, prorocy i szamani, żeby żerować na ludzkiej niepewności. Poza tym jeśli weźmiecie pod uwagę, że sprawca nie działa w pojedynkę, wiele rzeczy z tej sprawy łatwiej wyjaśnić. Dla jednej osoby porwanie, wymyślne morderstwo, podrzucenie zwłok to ogromna praca, jak dla geniusza. Przy kilku osobach do pomocy nie potrzeba geniusza, tylko sprawnego menedżera.
– Rozumiem – powiedział Falk ze sztucznym spokojem – ale chciałbym, aby zostało odnotowane, że się z tym nie zgadzam. Zabójstwo Najmana i innych to dzieło szaleńca, nie da się dzielić szaleństwa z innymi.
– Niech pan to powie Świętej Inkwizycji i swoim mazurskim przodkom z Hitlerjugend.
– Wypraszam sobie. Jestem Warmiakiem od pokoleń.
– Tak? A jak dziadkowie w plebiscycie głosowali?
– Nie można zadawać takich pytań bez zrozumienia mentalności na tych ziemiach i ówczesnych realiów historycznych.
– Jasne. – Klejnocki uśmiechnął się złośliwie.
Szacki policzył w myślach od pięciu do zera, żeby nie wybuchnąć.
– Panowie – mówił bardzo wolno i spokojnie – jak dla mnie możecie potem dyskutować godzinami. A teraz skończmy.
– Quatro i ostatnio. – Klejnocki wyprostował dłoń z czterema rozcapierzonymi palcami. – Taka wersja śledcza zakłada motywację, nazwijmy to, systemową. Dla sprawcy nadrzędne jest oczyszczenie społeczeństwa i wedle takiego klucza wybiera swoje ofiary. Kieruje się przy tym jakimś kodeksem oraz znanymi nam z teorii prawa zasadami prewencji szczególnej i prewencji ogólnej. Czyli chce ukarać sprawcę oraz wysłać sygnał potencjalnym sprawcom, że on i jego kodeks czuwają i żeby mieli się na baczności, ponieważ jego metody są cokolwiek bardziej surowe niż te stosowane przez organy ścigania i wymiar sprawiedliwości. W tej wersji powinniście założyć, że motywy osobiste nie mają znaczenia. Anioł sprawiedliwości nie kieruje się tak niskimi pobudkami jak rodzinne toksyny.
– Wracamy do tej samej wątpliwości – powiedział Szacki. – Jeśli zasada prewencji ogólnej ma mieć zastosowanie, to sprawa powinna zostać nagłośniona. Jeśli społeczeństwo o niej nie wie, to działanie nie ma sensu.
– Wracamy do tej samej odpowiedzi. Może za chwilę sprawa zostanie nagłośniona. Zastanówcie się, czy nie wolicie jej nagłośnić wcześniej sami na waszych warunkach. Manewr wyprzedzający, włożenie kija w szprychy. Wariat wygląda na neurotycznie poukładanego, na takich ludzi zwykle źle działa pokrzyżowanie planów. Może zrobi jakiś błąd.
Prokurator Teodor Szacki przez chwilę rozważał tę propozycję. To miało sens. Sprawa była zbyt wyjątkowa, a ich poczynania zbyt zwyczajne i przewidywalne. Zrobienie czegoś nieoczekiwanego mogłoby przynieść pozytywny rezultat.
– Na stosach płonęły kobiety. – Falk podzielił się wynikami jakichś swoich przemyśleń. – A nasza ofiara to mężczyzna. Bardzo męski na dodatek.
– Równouprawnienie ma dwa końce. – Klejnocki wzruszył ramionami.
– A gdyby pan miał się pokusić o typowe profilowanie – powiedział Szacki. – Stworzenie portretu sprawcy, zgodnie z przedstawioną przez pana wersją śledczą. W tym wariancie jest, jak pan powiedział, neurotycznie dokładny i zaplanowany oraz przekonany o słuszności swoich poczynań. Coś jeszcze?
Psycholog zjadł ostatniego kiełka. Myślał przez chwilę.
– Blondyn z włosami do ramion – oznajmił pewnym głosem. – Dwójka dzieci, starsze z astygmatyzmem. Żona pracuje w punkcie mieszania farb. On sam cierpi na gefyrofobię, rzadkie schorzenie psychiczne, objawiające się panicznym lękiem przed przechodzeniem mostów. Dlatego wszystkie ofiary zostaną znalezione po tej samej stronie rzeki.
Szacki i Falk patrzyli na niego bez słowa.
– Żartowałem.
Nawet nie mrugnęli.
– Jezu, ale jesteście sztywni – mruknął Klejnocki. – Myślałem o dwóch rzeczach, które praktycznie musiałyby być obecne przy takim profilu sprawcy. Po pierwsze, sprawca bez wątpienia doznał osobistej krzywdy. Ale uwaga, ze strony nie tylko innego człowieka, ale też systemu, który z jakichś powodów nie zadziałał. Dlatego nasz wariat postanowił wyręczyć system. Po drugie, taka działalność wymaga wiedzy o ludziach, o ich życiu, o ich postępkach. Trzeba jakoś wyszukiwać tych, którzy zasługują na karę. Jeśli nie chodzi o grodzenie jeziora lub dymanie kogoś na boku, tylko o czyny karalne, trzeba wiedzieć na tyle dużo, żeby dobrać się do tej osoby przed organami ścigania.
– Kto ma taką wiedzę? – zapytał Falk.
– Ksiądz. Terapeuta. Policjant. Prokurator, żeby daleko nie szukać. Lekarz.
Szacki zerknął czujnie na Falka. Ten jednak patrzył gdzieś w przeciwną stronę, za okno.
– Widzę, że lekarz wam pasuje. – Klejnocki nie potrafił ukryć zadowolenia.
Nie skończył zdania, kiedy zadzwoniła komórka Falka.
– Ŕ propos lekarza – mruknął asesor, patrząc na wyświetlacz. – Przepraszam, muszę odebrać.
Wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi, ale Szacki z Klejnockim nie zdążyli zamienić słowa, kiedy wrócił. Szacki spojrzał na Falka i zrozumiał, że spotkanie dobiegło końca.