5
Prokurator Teodor Szacki wpatrywał się w pokazaną mu kość jak paleontolog w szczątki nieznanego dotąd nauce dinozaura. I słuchał wyjaśnień Alicji Jagiełło.
– Powtórzyłam ten eksperyment kilka razy, wynik jest za każdym razem ten sam. Trzeba było uważnie monitorować przebieg, bo jeśli proces trwa za krótko, zostają kawałki ścięgien i chrząstek, niewiele, ale zawsze. Jeśli trwa za długo, kości co prawda nie znikają, ale robią się kruche i łamliwe.
– Co to jest? Jakiś kwas?
– Zasada, konkretnie wodorotlenek sodu, potocznie ług. Żrąca jak kwas, tyle że po przeciwnej stronie skali pH. Prosty związek, znany od stuleci, bardzo dobrze rozpuszcza białka, ale przede wszystkim tłuszcze, dlatego używa się go przy produkcji mydła. Z kośćmi ma większy problem ze względu na zawarty w nich wapń. W końcu sobie poradzi, to naprawdę agresywny środek, ale łatwo zaobserwować moment, kiedy białek i tłuszczy już nie ma, a szkielet ciągle jest dobrze zachowany. Pokażę panu.
Obok stołu leżała foliowa torebka. Jagiełło wyjęła z niej butelkę udrażniacza do rur i styropianową tackę, na której pod folią ułożono równo kilka skrzydełek kurczaka. Wyciągnęła jedno skrzydełko i położyła na chirurgicznej nerce obok błyszczącego pojemnika ze stali nierdzewnej.
– Ług ma to do siebie, że wystarczy się przejść po kilkunastu sklepach, żeby zdobyć ilość wystarczającą do rozpuszczenia konia. Właściwie każdy preparat do przeczyszczania rur o szumnej nazwie i w bajeranckim opakowaniu to po prostu wodorotlenek sodu, najczęściej w formie granulatu. To dość bezpieczna forma przechowywania, trzeba rozpuścić go w wodzie, żeby stał się żrącą zasadą.
Wsypała całe opakowanie do kadzi i mieszała przez chwilę stalową szpatułką. Roztwór syczał i musował jak wrzucona do szklanki aspiryna, w końcu się uspokoił i zamienił w płyn o barwie mocno rozwodnionego mleka. Jagiełło podniosła szczypcami skrzydełko kurczaka i ostrożnie włożyła do roztworu. Szacki spodziewał się jakichś efektów specjalnych, ale nie, kurczak po prostu poszedł na dno.
– Nic się nie dzieje – powiedział.
– Proszę zaczekać kilka minut.
– Ostatnio nauczanie o wodorotlenku sodu też podlega pewnym ograniczeniom, może nie tyle prawnym, co etycznym – powiedział profesor, wygładzając idealnie gładki fartuch.
Powiedział to tonem, który niestety nie pozostawiał wątpliwości, że to początek jakiejś anegdoty. Szacki zajrzał tęsknie do kadzi, ale ciągle wszystko wyglądało dość zwyczajnie, jak tajska zupa z kawałkiem surowego kurczaka.
– Boimy się, żeby studentki nie zaczęły popijać swoich gotowanych na parze warzyw ługiem, dowiedziawszy się, że rozpuszcza on tłuszcze. Mogłoby to mieć, jak pan może sobie wyobrazić, opłakane skutki.
Szacki milczał. Frankenstein jednak nie potrzebował zachęty.
– W ogóle ciekawe zagadnienie, pigułka diety, najświętszy Graal przemysłu farmaceutycznego. Próby jego odnalezienia są bardzo interesujące. Dość szybko odkryto istnienie hormonu sytości, który uwalnia się, kiedy się najemy, żebyśmy przestali żreć. Cóż w takim razie prostszego, niż podać komuś taki hormon w pigułce. Idealna, naturalna metoda na głoda. Niestety, okazało się, że lista skutków ubocznych jest jak książka telefoniczna, z bezpłodnością na czele. Czy się poddano? Otóż nie. Ktoś zauważył, że nie ma grubych narkomanów. Ciekawe, prawda?
Cóż było robić, Szacki z zainteresowaniem pokiwał głową, w końcu był mu coś winien za te eksperymenty.
– Można by powiedzieć, cóż w tym dziwnego! Narkomani są biedni, śpią pod mostem, ukradzione pieniądze wydają na narkotyki, a nie na jedzenie bogate w składniki odżywcze. Ale przecież narkomania to nie margines społeczny. Wręcz przeciwnie, białe kołnierzyki nosem wciągają kreskę, a ustami półkilogramowego steka z frytkami.
Zerknął znów do kadzi. Skrzydełko kurczaka nie zmieniło się ani na jotę.
– Ten kret chyba przeterminowany – mruknął do Jagiełło.
– Nie sądzę – powiedziała i sięgnęła szczypcami po skrzydełko. Poruszyła kilka razy i otaczająca kawałek mięsa jasna skóra rozpłynęła się, zostało czerwone, poparzone jakby mięso na cienkich kościach.
– Skóra kurczaka to przede wszystkim tkanka tłuszczowa, rozpuszcza się najszybciej – wyjaśniła.
– Proszę sobie wyobrazić – kontynuował Frankenstein – że w badaniach, do których zapewne nie brakowało ochotników, wyodrębniono białko CART, Cocaine Amphetamine Regulated Transcript, które odpowiada za obniżenie stresu, podwyższenie euforii, a przede wszystkim obniżenie łaknienia. Rozumie pan, co by znaczyło podać komuś taką ambrozję bez efektu uzależnienia.
– I co, zrobili z tego pigułkę? – Szacki dał się wciągnąć.
– Próbowali. Za dużo skutków ubocznych dla układu krążenia, a ciężko komuś wyjaśnić, że najlepszym lekiem na otyłość jest choroba wieńcowa. To po drugie. A po pierwsze, cóż, człowiek jest słaby. Co by pan zrobił, gdyby panu dali pigułkę, po której będzie pan szczupły, wyluzowany i szczęśliwy? I która nie powoduje skutków ubocznych?
– Żarłbym ją garściami jak fistaszki – odparł Szacki.
– No właśnie. Teoretycznie substancje nie powodowały fizycznego uzależnienia. Praktycznie po dwóch dniach ludzie chodzili po ścianach, żeby otrzymać kolejną dawkę. Widać człowiek jeszcze nie dorósł do współczesnej medycyny – zakończył sentencjonalnie Frankenstein i zapatrzył się w leżący na stole szkielet, jakby tylko on mógł go zrozumieć.
Jagiełło chwyciła skrzydełko i zamieszała nim delikatnie, żeby kleista substancja, w którą zamieniały się miękkie tkanki, rozpuściła się w roztworze. Po czym wyciągnęła skrzydełko, nie minęło dziesięć minut, a zostały z niego szarawe kości, przy grubszych stawach znajdowało się trochę tkanki.
– Świetnie. Mamy zwycięzcę – powiedział Szacki.
W śledztwie pojawił się nowy element, mianowicie przemysłowa ilość udrażniacza do rur. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Trzeba to gdzieś kupić, przewieźć, przygotować miejsce zbrodni, rozpuścić zwłoki. Zabrać je, sprzątnąć, wyrzucić kombinezon. Słowem: powstaje mnóstwo okazji do pozostawienia śladów.
Jagiełło nie podzielała jego entuzjazmu. Opuściła skrzydełko z powrotem do roztworu.
– Niestety – zaczęła cicho – nie jestem chemikiem, tylko medykiem sądowym. Co oznacza, że wszystkie te dane musiałam połączyć w jedno, żeby uzyskać obraz śmierci ofiary.
Atmosfera zgęstniała. Teodor Szacki założył na twarz maskę prokuratora i zapiął górny guzik marynarki. Był gotowy.
– Słucham – powiedział.
– Denat nie został rozpuszczony w ługu po śmierci, lecz za życia – powiedziała spokojnie Jagiełło. – Świadczą o tym obrażenia kości. Gdziekolwiek został zamknięty, próbował się stamtąd wydrapać w ataku bólu i histerii, nie bacząc na to, że ściera sobie kości palców do drugiego paliczka. Kiedy zrozumiał, że to daremne, próbował popełnić samobójstwo lub przynajmniej stracić przytomność. Stąd pęknięcia czaszki. Dlatego są takie równomierne. Nikt go nie bił po głowie, on sam walił nią o podłoże, na którym najprawdopodobniej leżał związany.
Szacki zepchnął emocje gdzieś w podświadomość. Skupił się na tym, żeby wyobrazić sobie scenę w najróżniejszych wariantach. Gdzieś tam były ślady, poszlaki, dowody. Od tego, jakie teraz zada pytania, wiele będzie zależeć.
– Czy wiemy, gdzie to było? Wanna? Fabryczna kadź? Wybetonowana piwnica?
Zgasiła światło. Nie trzeba było zasuwać żaluzji, wczesne popołudnie w listopadowym Olsztynie było ciemniejsze od czerwcowej nocy.
– Proszę spojrzeć na kości w świetle UV. – Jagiełło zapaliła lampę. Czaszka oraz palce u rąk i stóp oraz kolana rozjarzyły się na niebiesko, jakby zostały pomalowane fluorescencyjną farbą.
– To krew? – spytał Szacki, widział nieraz takie obrazki na miejscu zbrodni.
– Nie tym razem, wszystkie ślady organiczne zostały wytrawione przez ług. Krew świeci na miejscu zbrodni w promieniach UV, ponieważ zawiera hemoglobinę, a hemoglobina zawiera żelazo. Te ślady świadczą o tym, że denat był zamknięty w jakimś stalowym, być może żeliwnym pojemniku. Co wydaje się logicznym wyborem. Ług nie reaguje z żelazem, poza tym kawałek rury łatwo przenieść lub usunąć. Wybetonowana piwnica to byłoby niewysprzątywalne miejsce zbrodni.
Szacki zmusił się, żeby ze szczegółami zobaczyć ten obraz. Stara stodoła w poniemieckim siedlisku, może jakiś popegeerowski magazyn lub zrujnowany młyn w środku lasu. Kawał starej żeliwnej rury o średnicy kilkudziesięciu centymetrów, długi na dwa metry. Jeden koniec zaspawany.
– Jak to się odbyło pani zdaniem? Ktoś wlał roztwór do pojemnika z denatem?
Pokręciła głową. Widać było, że w przeciwieństwie do Szackiego robi wszystko, aby odepchnąć od siebie te obrazy.
– Wtedy śmierć byłaby natychmiastowa. Momentalne poparzenia całego ciała i dróg oddechowych, szok, bardziej ułamki sekund niż sekundy.
– Czyli jak to się odbyło?
Jagiełło nie spieszyła się z odpowiedzią. Wyręczył ją stary profesor.
– Jak pan widział, wodorotlenek sodu przechowywany jest w postaci suchej. W takiej też postaci najłatwiej go kupić. Podejrzewamy, że denat został zasypany granulkami. Na początku nie wiedział, o co chodzi. Co to jest? myślał. Naftalina? Styropian? Stearyna? Jeśli któraś kulka nie wpadła do ust lub oka, nic się nie działo.
– A potem dodano wody? – zapytał Szacki.
– Po co? Ciało ważącego osiemdziesiąt kilogramów mężczyzny zawiera około pięćdziesięciu litrów wody. Zanurzony w granulacie denat, uwięziony w metalowej rurze, przerażony, zaczął się zapewne momentalnie pocić. Im bardziej się pocił, tym bardziej białe kulki zamieniały się w żrącą zasadę. Pot szybko zastąpiła krew, limfa, płyny ustrojowe. Denat został pożarty żywcem przez ług. Oceniam, że od czasu pierwszego oparzenia do śmierci trwało to około kwadransa.
Prokurator Teodor Szacki próbował przywołać obrazy tego, co działo się przez długie piętnaście minut. Wiedział, że to jest bardzo ważne. Ale zabrakło mu wyobraźni.