1

Polska jest brzydka. Oczywiście nie cała, żadne miejsce nie jest całkowicie brzydkie. Ale jak wyciągnąć średnią, to Polska jest brzydsza niż jakikolwiek kraj w Europie. Nasze piękne góry nie są ładniejsze od czeskich czy słowackich, o Alpach nie wspominając. Nasze pojezierza to daleki cień skandynawskich. Plaże lodowatego Bałtyku rozśmieszają każdego, kto odwiedził kiedykolwiek te nad Morzem Śródziemnym. Rzeki nie przyciągają podróżujących jak Ren, Sekwana czy Loara. Reszta to nudny, płaski teren, częściowo zalesiony, ale też żadne puszcze Śródziemia to to nie są, w porównaniu z dzikimi ostępami Norwegii czy krajów alpejskich wypadamy blado.

Nie ma cudów natury, które zdobiłyby okładki międzynarodowych albumów podróżniczych. Niczyja to wina, po prostu osiedliliśmy się na nudnych, rolniczo obiecujących terenach i tyle. Co wyglądało sensownie w epoce trójpolówki, w czasach międzynarodowej turystyki już takie oczywiste nie jest.

Nie ma też miast ładnych w całości. Nie ma Sieny, Brugii, Besançon, Bazylei czy chociażby Pardubic. Są miasta, w których jak dobrze spojrzeć i za bardzo nie obracać głowy, a już broń Boże nie iść przecznicę dalej, można zobaczyć ładny fragment.

Niczyja to wina. Tak jest i tyle.

Ale są chwile, kiedy Polska jest najpiękniejszym miejscem na świecie. To majowe dni po burzy, kiedy zieleń jest soczysta i świeża, chodniki lśnią wilgocią, a my wszyscy zdjęliśmy po raz pierwszy od pół roku płaszcze i czujemy, że udziela nam się potęga sił natury.

To sierpniowe wieczory, rozkosznie rześkie po całym dniu żaru, kiedy zapełniamy ulice i ogrody, żeby zaczerpnąć powietrza, złapać końcówkę lata i czekać na spadające gwiazdy.

Ale przede wszystkim to pierwszy prawdziwy zimowy poranek, kiedy wstajemy razem z dniem po całonocnej śnieżycy i widzimy, że świat za oknem zamienił się w bajkową scenerię. Wszystkie mniejsze defekty zostały zakryte, te większe ciut przysłonięte, a najgorsze brzydactwa zyskały szlachetną w swojej prostocie, białą, lśniącą oprawę.

Jan Paweł Bierut siedział na ławeczce w kwaterze dziecięcej cmentarza komunalnego przy ulicy Poprzecznej. Oddychał głęboko mroźnym powietrzem i rozkoszował się zimowym porankiem, który zamienił ponurą nekropolię w fantastyczny pejzaż, krzyże wystawały z niepokalanego białego puchu jak maszty statków żeglujących po obłokach.

Nie chciał psuć tej kompozycji, dlatego zmiótł z małego nagrobka tylko tyle śniegu, żeby można było przeczytać nazwisko dwuletniej niespełna Olgi Dymeckiej. Zapalił lampkę, przeżegnał się, zmówił modlitwę za zmarłych i dodał parę słów od siebie, prosząc jak zwykle moce niebieskie, aby nie zapomniały o placu zabaw jak należy. Jeśli te brzdące po śmierci nie rosną, to pewnie nudzi im się w towarzystwie rozmodlonych dorosłych, a wypasiona zjeżdżalnia i karuzela nie powinny chyba obrazić boskiego majestatu.

Policjant nie był spokrewniony z małą Olgą, nie była ona mu też w inny sposób bliska. Podobnie jak kilkanaścioro innych dzieci, do których regularnie przychodził w rocznicę ich śmierci.

Wiedział, że ludzie albo się śmiali z niego, albo dziwili temu, że absolutnie nic na nim nie robiło wrażenia. Zwykle żółtodzioby w dochodzeniówce rzygały jak koty przy pierwszych wzdętych utopcach czy wtopionych w tapczan staruszkach, odnalezionych po trzech tygodniach rozkładu w upalnym lipcu. Zdarzały się zwłoki, kiedy nawet doświadczeni dochodzeniowcy robili się bladzi i wychodzili na papierosa. Bierut nie. On potrafił funkcjonować na miejscu odnalezienia zwłok tak samo jak w miejscu kradzieży telefonu komórkowego. Po prostu trzeba wykonać określone czynności i on je wykonywał. Nawet mroczna historia o roztopieniu żywcem Piotra Najmana nie poruszyła w nim żadnej struny. Rozumiał, że to wyjątkowo ponura zbrodnia, ale nie przeżywał tego tygodniami, apetytu nie stracił, nie miał przyspieszonego tętna.

Jan Paweł Bierut pracował bowiem dziesięć lat w drogówce i wiedział, że nigdy nie zobaczy nic gorszego niż to, czego musiał się naoglądać na polskich drogach. Widział pięcioosobowe rodziny jadące na wakacje, wymieszane razem z zabawkami, prowiantem i materacami do pływania, jakby ktoś to wszystko wrzucił do blendera. Pamiętał rowerową wycieczkę ojca i dwójki synów, wszyscy rozwleczeni na trzystu metrach drogi, dwa dni zbierali ich szczątki. Obserwował kubełkowe foteliki, w których zostały tylko części pasażera. Zdarzyło mu się wziąć odciętą przez źle zamontowane pasy dziecięcą głowę za piłkę do gry. Widział, jak śmierć zrównuje pasażerów używanych skód i nowych bmw. Ta sama krew, te same białe kości, w ten sam sposób przebijające poduszki powietrzne.

Wychowany na wierzącego katolika i nawet praktykujący, po swoim pierwszym letnim sezonie w drogówce stracił wiarę kompletnie. Świat dopuszczający do takich wydarzeń nie mógł mieć żadnego gospodarza, nigdy żadna prawda nie była dla Bieruta tak oczywista. Bez żalu i bez wyrzutów sumienia odwrócił się od Boga i od Kościoła, z zimną pewnością kogoś, kto wie.

Po kilku latach nieoczekiwanie się nawrócił. Może nie tyle na katolicyzm, co uwierzył w istnienie siły wyższej. Uznał, że scenariusze tragedii drogowych są zbyt wydumane, aby mogły dziać się tak po prostu. Rzeczywistość odbiegała trochę od medialnego obrazu: brawura plus alkohol plus prędkość niedostosowana do warunków jazdy. Zdarzały się bowiem śmierci dziwne i niewytłumaczalne.

Trupy w dochodzeniówce miały w sobie więcej sensu. Ktoś się napił, kogoś szlag trafił, ktoś chwycił za nóż. Jakiejś kochance w drodze do szczęścia przeszkadzała żona kochanka, a jakiejś żonie kochanka męża. Zdarzenia te cechowały się wypaczoną i morderczą, ale jednak logiką.

Na drodze tej logiki brakowało. Dwa samochody jadą naprzeciwko siebie latem po suchej drodze z rozsądną prędkością i zderzają się czołowo. Ci, co przeżyli, nie potrafią tego wytłumaczyć, świadkowie też. Wszyscy trzeźwi, wypoczęci, odpowiedzialni. Siła wyższa.

Przeczytane w dzisiejszej gazecie: para jedzie samochodem, wpada w poślizg, zjeżdża do rowu. Spokój, tylko karoseria ucierpiała. Ona wychodzi na pobocze, żeby zadzwonić po pomoc, i uderza w nią inny samochód. Śmierć na miejscu. Siła wyższa.

Przeczytane kilka dni temu: kierowca zabiera autostopowicza, kilkaset metrów dalej zjeżdża z drogi i uderza w drzewo. Kierowcy nic się nie dzieje, autostopowicz ginie na miejscu. Siła wyższa.

Przeczytane jakiś czas temu: kierowca zauważa klęczącego na środku drogi mężczyznę. Zatrzymuje się, włącza awaryjne, wychodzi sprawdzić, co się dzieje. Nadjeżdża drugi samochód, próbuje ich wyminąć, potrąca troskliwego kierowcę. Śmierć na miejscu. Klęczący klęczy dalej. Siła wyższa.

Przez lata służby Jana Pawła Bieruta w drogówce tyle się tych zdarzeń zebrało, że w końcu uwierzył w siłę wyższą. Jednym z efektów nawrócenia stały się wizyty na grobach dzieci, z których śmiercią zetknął się na służbie. Ze zdziwieniem stwierdził, że wiele z nich zostało tutaj, w Olsztynie. Jakby rodzice albo rodzina odtrącili je po śmierci, nie chcieli zabierać do siebie, do grobów rodzinnych. I dlatego małe mogiły odwiedzano jedynie na Wszystkich Świętych, a czasami i to nie. Były zaniedbane, tylko czasami ktoś z litości zapalił lampkę. Jan Paweł Bierut pielęgnował pamięć tych małych ofiar w sposób systematyczny. W kalendarzu miał zanotowane daty, dzień wcześniej zaglądał do notatek, przypominał sobie zdarzenia, wyobrażał, jak losy tego dziecka mogły się potoczyć. I dopiero wtedy szedł na cmentarz.

Olga Dymecka w szóstą rocznicę śmierci miałaby prawie osiem lat, chodziłaby czwarty miesiąc do drugiej klasy podstawówki w Zwoleniu i pewnie żyłaby już nachodzącą Gwiazdką, próbując zgadnąć, co jej przyniesie Mikołaj. Czy ośmioletnie dzieci wierzą w Mikołaja? Bierut nie miał pojęcia, sam był jedynakiem z rodziny jedynaków, własnych dzieci nie miał i mieć nie zamierzał. Bał się siły wyższej. Doskonale pamiętał dzień, kiedy pojechał pod Purdę, żeby znaleźć tam owiniętego wokół drzewa passata i małą Olgę Dymecką.

Dlatego nic nie robiło na nim wrażenia. Dlatego kiedy na cmentarzu odebrał telefon i usłyszał, że w domu pod Gietrzwałdem znaleziono zwłoki licealistki, nawet nie drgnęła mu powieka.

Przeżegnał się i wrócił po własnych śladach do zaparkowanego pod bramą cmentarza samochodu, ciesząc się, że spadł śnieg, że nie zdążono go odgarnąć i że jest ślisko jak cholera. Wszyscy wtedy jeżdżą ostrożnie, wloką się jak żółwie, łatwo o stłuczki, ale nie o ofiary śmiertelne.

Przynajmniej dopóki nie zadziała siła wyższa.

Загрузка...