10
Herbata smakowała wybornie, przyrządzona na orientalną modłę, zagotowana razem z cukrem i świeżą miętą w mosiężnym czajniczku. Chyba najlepsza herbata, jaką Szacki kiedykolwiek pił. Jadwiga Korfel najpierw opowiedziała im historię, jak to jej mąż stracił półtora roku temu dłonie w wypadku na polowaniu i tak bardzo przeżył fakt, że nigdy się już samodzielnie nie podetrze i nigdy samodzielnie nie pociągnie za spust, że postanowił skończyć ze sobą. Z przyczyn oczywistych nie był w stanie strzelić sobie w łeb, w związku z czym utopił się po pijaku w Łynie.
Prokurator Teodor Szacki zapytał wprost, ponieważ nie miał czasu na grę wstępną, czy była ofiarą przemocy domowej. Bez wahania odpowiedziała, że była, utracone na polowaniu ręce lały ją tak często, że przez piętnaście lat małżeństwa straciła rachubę. Dopytana opowiedziała tak klasyczną, że aż podręcznikową historię. Cykl zawsze wyglądał tak samo. Najpierw rosło napięcie. Z dnia na dzień coraz więcej było w niej strachu, a w nim agresji, złośliwości, irytacji. W końcu przepalał się pierwszy bezpiecznik i stawała się ofiarą werbalnej agresji, wyzwisk i pogróżek. Potem przepalał się drugi bezpiecznik i dostawała lanie. Mistrzowskie lanie, powiedziała z podziwem, twierdząc, że jej nieświętej pamięci małżonek nawet jeśli nie był mistrzem Polski, to na pewno województwa w tej dyscyplinie. Zdarzało mu się wypić, zdarzało mu się po pijaku jej naubliżać, ale kiedy przez kilka dni unikał nawet czekoladek z alkoholem, wiedziała, że zbliża się ten dzień. Zawsze lał ją wypoczęty i na trzeźwo, precyzyjnie, jakby brał udział w zawodach, żeby sprawić jej jak najwięcej bólu i zostawić jak najmniej śladów. Następnie znikał na dwa dni i wracał z bukietem kwiatów, złotą biżuterią, biletami na wycieczkę zagraniczną i obietnicami, że to ostatni raz. Wierzyła, przyjmowała kwiaty, jechała na wycieczkę, cieszyła się nowym szczęściem, aż któregoś dnia wracała do domu i czuła, że atmosfera jest bardziej napięta niż zwykle.
– Jak stracił ręce na polowaniu? – zapytał Szacki.
– Wypadek. Potknął się i tak nieszczęśliwie upadł, że rękami uderzył w pozostawiony przez kłusowników potrzask. Lato, miał tylko cienką koszulę. Szczupły był, chudy właściwie. Trzask-prask, potrzask i po rączkach.
Bierut z Szackim wymienili się spojrzeniami.
– A czemu nie udało się przyszyć tych dłoni? – z ciekawości zapytał Szacki.
– Zwierzęta zabrały. Wie pan, las warmiński to ciągle potrafi być dzikie miejsce.
Upiła herbaty z niewielkiej szklaneczki.
Prokurator Teodor Szacki rozejrzał się po pomieszczeniu. Książki, wszędzie książki. Dużo beletrystyki, ale przede wszystkim pozycje naukowe. Historia, archeologia, sztuka. Większość po niemiecku, reszta po polsku i po angielsku. Na jedynej ścianie bez regałów z książkami wisiała stara mapa polityczna Bliskiego Wschodu.
– Pani się zajmuje archeologią? – zapytał.
– Jak byłam piękna i młoda. Studiowałam jeszcze u profesora Michałowskiego, jeździłam z nim na wykopaliska. Teraz uczę historii i historii sztuki.
– Gdzie?
– Przede wszystkim w Kortowie, ale też w szkołach chałturzę.
Poczuł, że jest głodny. Wrzucił w siebie kilka leżących na talerzyku delicji.
– Prowadzimy śledztwo pod wielką presją czasu, dlatego pozwolę sobie na odrobinę szczerości. Wiemy wszyscy, że historia z polowaniem to niewymagająca komentarza bujda. Wiemy też wszyscy, że pani mąż został ukarany za bycie damskim bokserem. Ale tylko my wiemy, że szaleństwo sprawcy wymknęło się spod kontroli. Najpierw z fazy okaleczeń płynnie przeszedł w fazę zabójstw, a następnie z etapu mordowania damskich bokserów na wyższy poziom mordowania wszystkich, którzy nawiną mu się pod rękę. Musimy go znaleźć.
Jadwiga Korfel wypiła trochę herbaty, sama zjadła delicję, chwilę powodziła wzrokiem po wystroju mieszkania, jakby to ona znalazła się tutaj po raz pierwszy.
– Rozumiem. I proszę mi wierzyć, pomogłabym bardzo chętnie. Ale nie mam pojęcia, kim jest mój dobroczyńca. I od razu powiem, że nie musicie mi tutaj panowie udawać dobrego i złego policjanta. Niezależnie od tego, że cieszę się z tego, co spotkało mojego męża, jestem normalną osobą i normalną obywatelką. Wiem, że samosądy są złe i że działanie ponad prawem to droga do zatracenia. Powiedziałabym panom wszystko, co najwyżej potem bym się w sądzie z ciepłem wypowiadała o sprawcy, żeby dostał kilka lat mniej. Czy wyrażam się jasno?
Szacki przytaknął.
– Czy przed tym wypadkiem mówiła pani komuś o swoich kłopotach? Ktoś panią wypytywał? Odwiedzał?
Myślała przez chwilę. W końcu zaprzeczyła.
– Teraz proszę się dobrze zastanowić. Czy odwiedzała pani lekarza wówczas? Lekarza albo lekarkę, którzy mogli domyślić się, że jest pani ofiarą przemocy? Może ktoś udzielał pani pierwszej pomocy. Zwłaszcza w szpitalu miejskim?
Tym razem zaprzeczyła szybciej.
– Artur był zawodowcem. Bolało jak cholera, ale nigdy na tyle, żeby trzeba było opatrywać rany albo składać kości. Rzadko się nawet zdarzało, żebym miała siniaki. Bicie po piętach na przykład. Płakałam z bólu przy chodzeniu przez tydzień, a nawet zaczerwienienia nie było. Pięścią w brzuch, zero śladów. Kawałkiem gumy pod kolanami, tak samo. A bolało, jakbym sobie więzadła zerwała na nartach. Nie uwierzylibyście też, ile cudów może zdziałać walenie po głowie przez poduszkę i w ogóle walenie przez poduszkę. Czasami tak mnie napierdalał, że musiałam brać wolne, bo dołu od góry nie odróżniałam. A wyglądałam, jak po wizycie u kosmetyczki. Śliczna, zdrowa, zaróżowiona. Pardon le mot, ale to naprawdę było napierdalanie, żadne inne słowo tego nie odda.
Musiała zauważyć ich zdumiony wzrok, bo dodała:
– Proszę mnie nie brać za wariatkę. Terapeutka kazała mi się zwierzać, opowiadanie o tym stało się dla mnie naturalne. Na tyle że chyba nagle zostałam bez przyjaciół.
– Dobry lekarz mógł coś zauważyć. – Szacki postanowił nie komentować jej ostatniej kwestii. – Proszę pomyśleć. Może jakieś badanie okresowe, może rutynowa wizyta.
Westchnęła.
– Wezmę kalendarz z ubiegłego roku i sprawdzę.
Wstała i podeszła do biurka z sekretarzykiem, bardzo ładny mebel, wyjątkowo pasował do tego mieszczańskiego wnętrza. Elegancka, spokojna, pewna siebie, nieukrywająca wieku, na swój sposób atrakcyjna. Jeśli Szacki czegoś sobie nie wyobrażał, to tego, że leży na kanapie z głową nakrytą poduszką i pozwala, żeby jakiś troglodyta walił taboretem w poduszkę.
– Trzy miesiące − odchrząknęła – przed wypadkiem na polowaniu byłam u dentysty, poza tym nic. I od razu uprzedzę pańskie pytanie: do dentysty jeżdżę do Mławy, bo tam stara przyjaciółka przyjmuje, i był to akurat okres miesiąca miodowego. Chciałam zrobić ćmiącą szóstkę przed wyjazdem do Pragi na weekend.
Zegar w przedpokoju zabił dwa razy na czternastą. Szacki zamknął oczy i wolno pokręcił głową, żeby choć trochę ulżyć napiętym do granicy bólu mięśniom szyi. Pomyślał, że opatrzność się na niego uwzięła. Za każdym razem kiedy czuł, że do czegoś dochodzi, kiedy przyspieszał, żeby wyjść na ostatnią prostą, okazywało się, że za zakrętem nie ma żadnej prostej, tylko żelbetowy mur, o który rozbija się z impetem.
– Czy zna pani kobietę o czarnych długich włosach i intensywnie niebieskich oczach? – zapytał nieoczekiwanie.
– Panie prokuratorze, ja pracuję na uczelni. Połowa moich studentek tak wygląda. To te, które były blondynkami i przefarbowały się na heban. Druga połowa to te, które Bóg pokarał ciemnymi włosami, w związku z tym przefarbowały się na blond. A soczewki koloryzujące są dziś tak modne, że prawie każda ma oczy jak bohaterka japońskiej kreskówki.
– Ale czy któraś z tych studentek jest pani bliższa? Może bardziej zdolna? Może się zaprzyjaźniłyście? Może wpadała na herbatę tutaj?
Rozłożyła ręce bezradnie. Naprawdę chciała pomóc.
– Oczywiście niektóre są bardziej zdolne, cenię je bardziej, lubię z nimi rozmawiać. Ale staram się nie przenosić tych znajomości na grunt towarzyski.
Nagle przez jej oczy przebiegł cień, na ułamek sekundy się zawiesiła, jakby jakaś myśl plusnęła w jej neuronach, niczym ryba późnym wieczorem na spokojnej tafli jeziora.
– Tak? – podchwycił bezbłędnie Szacki.
– To była taka dziwna sytuacja. – Zawiesiła na moment głos. – Odebrałam telefon, normalny, stacjonarny. I jakaś kobieta zapytała mnie, czy potrzebuję pomocy. Odpowiedziałam, że nie, nie potrzebuję nowego telefonu ani w ogóle nic nowego, przekonana, że to jakaś durna telesprzedaż. Ona odpowiedziała, że niczego nie sprzedaje, tylko martwi się o mnie i chce wiedzieć, czy nie potrzebuję pomocy. Ja na to, że to chyba pomyłka. A ona, żebym zaprzeczyła, jeśli nie potrzebuję i nie chcę pomocy.
Jadwiga Korfel przerwała. Szacki przekonany, że to pauza, nie popędzał. Ale kobieta siedziała i milczała.
– I co pani zrobiła?
– Odłożyłam słuchawkę – powiedziała.
– Od razu?
I znowu się zawiesiła. Przygryzła wargę i patrzyła na Szackiego wzrokiem mądrej, doświadczonej kobiety.
– Nie. Po chwili.
– Coś pani ten głos przypominał? Stara kobieta? Młoda kobieta? Z wadą wymowy? Zdenerwowana? Używająca charakterystycznych zwrotów?
Pokręciła głową.
– Zwykła kobieta, mówiąca ogólną polszczyzną. Przykro mi. Nie staruszka, tyle mogę powiedzieć.
Cała trójka milczała. Jadwiga Korfel, ponieważ powiedziała, co było do powiedzenia. Jan Paweł Bierut, ponieważ tak już miał. Prokurator Teodor Szacki, ponieważ myślał intensywnie. Kobieta, musiał znaleźć kobietę o długich, czarnych włosach i niebieskich oczach. Zapewne o czarnych włosach i niebieskich oczach, ponieważ dziś takie cechy można zmienić w ciągu paru godzin. Właściwie jedyny pewnik w jej rysopisie to fakt, że nie była staruszką. „Policja poszukuje kobiety w wieku do siedemdziesięciu lat”. Płakać się chce. Nie miał żadnego punktu zaczepienia, żadnego. Miał porwaną córkę, która albo za chwilę zginie, albo już nie żyje, a każdy trop prowadził donikąd. Za każdym razem kiedy o tym myślał, wpadał w histerię, za każdym razem coraz większą. Myśli się rozsypywały, nie potrafił wrócić do procesu logicznego rozumowania, przez co wpadał w jeszcze większą panikę.
– Przepraszam, ale patrzę na panią i muszę zapytać – nieoczekiwanie przerwał milczenie Bierut. – Dlaczego pani na to pozwalała?
– Przecież jestem taka wykształcona, inteligentna, oczytana, obyta w świecie, prawda? – Uśmiechnęła się.
Bierut wykonał dłonią gest, mówiący, że tak właśnie myślał.
– Nazywam to wirusem. Złośliwym, nieuleczalnym wirusem. Wiecie, panowie, z badań wynika jedna rzecz: nie każda osoba, która doświadczyła przemocy jako dziecko, musi się stać ofiarą lub katem w dorosłym życiu. Ale wszyscy, którzy w dorosłym życiu zaczynają krzywdzić lub pozwalają się krzywdzić, byli ofiarami lub świadkami przemocy w dzieciństwie. Sto procent. Co oznacza, że jesteśmy nosicielami wirusa. Który nie musi się uaktywnić, ale w sprzyjającej sytuacji chętnie to zrobi. U mnie tak się stało.
Szacki starał się robić zatroskaną minę, ale kompletnie go to nie obchodziło. Czuł złość na Bieruta, że sprowokował kobietę do zwierzeń.
– I jest jeszcze coś. O czym rzadko mówię, bo się wstydzę. Wiecie panowie, każdy lubi się czasami poczuć wyjątkowy, szczególny, jedyny w swoim rodzaju. I ja tego doświadczałam w czasie miesiąca miodowego. Zwykle w małżeństwie tak nie ma. Ludzie najpierw się uwodzą, starają o siebie, potem górę bierze codzienność, zwyczajność i rutyna. A ja regularnie byłam na nowo zdobywana, uwodzona, ugłaskiwana i zasypywana pomysłowymi prezentami. Szłam ulicą i wiedziałam, że on przez cały czas myśli, jak mnie zaskoczyć, jak sprawić przyjemność, co zrobić, żebym była szczęśliwa.
– Czy może skoczyć do Ikei i zmienić model poduszki na taki, żeby można było walić gazrurką dla odmiany – wtrącił Szacki tym samym egzaltowanym tonem.
Zatkało ją, przez chwilę patrzyła na Szackiego szeroko otwartymi oczami, a potem wybuchnęła śmiechem.
– Dobry pan jest. Czarny humor to mój ulubiony. Tak czy owak, jakaś część mnie cieszyła się, kiedy bił, bo to oznaczało, że niedługo będzie wspaniale. Głupie, typowe bzdety współuzależnionych. Teraz na terapii to prostuję. Wiem, że zmarnowałam życie, że może miałabym profesurę gdzieś w Niemczech, może pracowałabym w Stanach, zawsze mnie ciągnęło do archeologii rdzennych ludów Ameryki Północnej. Teraz zostało mi godne przeżycie emerytury i zaleczenie syndromu stresu pourazowego.
– Moim zdaniem doskonale pani funkcjonuje – powiedział Bierut.
– Dobrze dobrane leki. Dużo dobrze dobranych leków. Tak naprawdę powinnam być w szpitalu na oddziale otwartym. Ale dziękuję, poczytuję pańskie słowa za komplement.
Szacki wstał. Nudziły go te zwierzenia.
– Idziemy – powiedział, choć nie miał żadnego pomysłu, dokąd powinien się udać.
Bierut dopił herbatę i razem poszli w kierunku drzwi, odprowadzani przez gospodynię.
– Pan się naprawdę nazywa Jan Paweł Bierut czy to taki pseudonim sceniczny?
– Wyglądam, jakbym występował na scenie? – mruknął Bierut.
– Aha. W komedii dell’arte.
Bierut spojrzał na Szackiego, ale ten wzruszył ramionami na znak, że nic go nie obchodzi, czy Bierut się zacznie zwierzać, czy nie. Postukał tylko znacząco w tarczę zegarka. Znacząco i bezsensownie. Nawet jeśli czas uciekał, prokurator i tak nie miał pojęcia, co robić.
– Nazwiska się nie wybiera, ale ojciec nie chciał zmieniać, bo rodzina o długich tradycjach. Oczywiście niespokrewniona. Wymyślili, że jakoś zrównoważą ciężar gatunkowy, i stąd ten Jan Paweł. Urodziłem się tego samego dnia, kiedy nasz papież słynną mszę na placu Zwycięstwa odprawiał. Mam jeszcze siostrę, Faustynę Łucję.
– Może niech pan zmieni? Ja w ramach terapii wróciłam do panieńskiego. Jedna wizyta w USC i załatwione. Nie spodziewałam się, że to takie proste.
Szacki położył rękę na klamce. Chciał wyjść i jednocześnie nie chciał, ogarnęło go znużenie, chciał się poddać, wyłączyć. Położyć się gdzieś, zasnąć, obudzić w innym świecie albo w innym czasie. Hela pewnie i tak już nie żyje, nic nie ma sensu. Po raz pierwszy w jego głowie pojawiła się myśl o samobójstwie. Skończyć, sprawdzić, co jest dalej. Nie musieć żyć bez niej, nie musieć zajmować się poszukiwaniem zwłok, nie musieć iść na pogrzeb, nie musieć opowiedzieć niczego Weronice. Nie czekać na kolejny zmierzch. Nie musieć zasypiać z obrzydliwym przekonaniem, że zaraz się obudzi. Nie musieć ciągnąć tej roboty, w której ani nie zapobiegał złu, ani nie naprawiał krzywd, tylko sprzątał porozbijane skorupy.
Nie musieć w ogóle. Niczego.
– Chce pan jeszcze o coś zapytać, panie prokuratorze? – usłyszał Bieruta.
Ocknął się. Musiał tak stać, trzymając za klamkę, już dłuższą chwilę, tamci stali za nim i patrzyli wyczekująco.
– Nie. Po prostu brzydzę się wyjść na korytarz – burknął.