1

Anatomicum na Wydziale Nauk Medycznych tym razem nie przypominało jaskini szekspirowskich wiedźm. Zniknęły wszystkie wrzące kotły, zniknął też swojski zapach rosołu. Zniknęła doktorantka Alicja Jagiełło. Został profesor doktor Ludwik Frankenstein, został też denat, do niedawna znany jako Piotr Najman, przedsiębiorca z branży turystycznej. Do niedawna, bo odkąd potwierdzono, że w jego szkielecie znajdują się nie tylko endoprotezy, ale też cudze kości – sprawa tożsamości kościotrupa stała się nieco zawiła.

Kości opuściły stół prosektoryjny, na którym leżały wcześniej, i trafiły na podłogę, gdzie zostały rozłożone na wielkim płótnie. Wszystkie rozdzielone, opisane i oznaczone fiszkami, Szackiemu przypominało to zdjęcia z badań wypadków lotniczych, kiedy układa się znalezione szczątki samolotu w hangarze. Każdemu w Polsce skojarzyłoby się to identycznie, katastrofa smoleńska wyedukowała cały naród w dziedzinie awiacyjnych śledztw.

Najman i spółka zostali potraktowani podobnie. Na białym płótnie odrysowano czarnym markerem ludzki kształt, nienaturalnie wielki, jakby nadmuchany, musiał mieć dwa i pół metra. W fantomie ułożono wszystkie kości i kostki na właściwych miejscach, stojący nad szczątkami zadumany Frankenstein przypominał nauczyciela, który zastanawia się, jak ocenić pracę studentów chcących zaliczyć anatomię.

– Dwieście sześć to oczywiście pewne uproszczenie – powiedział.

– Słucham? – Szacki nie zrozumiał. Jego umysł bronił się z całej siły przed myślą, że szkielet składa się z kości należących do dwustu sześciu różnych ofiar. Oznaczałoby to śledztwo, którego nie zamknąłby do emerytury.

– Powiedziałem panu przez telefon, że układ kostny człowieka liczy sobie dwieście sześć kości. Jest to pewne uproszczenie. Noworodek ma dwieście siedemdziesiąt kości, człowiek dorosły dwieście sześć zazwyczaj, osoba w podeszłym wieku może mieć mniej, bo z czasem kości zrastają się, łączą w jedną. Wie pan, wykształciłem wielu patologów, naprawdę znakomitych, ale sam rzadko robiłem oględziny, z których trzeba napisać opinię. Dlatego nie nauczyłem się kryminalnego sposobu myślenia, tej obsesji, żeby wszędzie szukać przejawów zła, jakiejś zbrodni.

Frankenstein założył ręce za plecami, wyprostował się.

– Do czego pan zmierza? – zapytał Szacki.

Nie chciał poganiać profesora, ale chętnie przeszedłby do konkretów.

– Powinno mi to dać do myślenia, że w tych puzzlach, jakie dzięki panu dostałem, nie brakowało żadnego elementu.

– Dlaczego? Ustaliliśmy, że ktoś przyniósł kości w worku na krótko przed ich znalezieniem. Nie było czasu, żeby się tym zajęły jakieś szczury albo studenci medycyny.

– Jest pan laikiem, dlatego pan tak mówi. Myśli pan o szkielecie i widzi pan kość udową, czaszkę, żebra, kręgi kręgosłupa. A to tylko niewielka część z całego układu kostnego. Trzeba mieć sporą wiedzę, żeby gdzieś w jakimś dziwnym miejscu, gdzie dokonano morderstwa...

– Teraz to pan mówi jak laik. Zabójstwa nie są dokonywane pod przęsłami wiaduktów i w piwnicach opuszczonych domów. Wręcz przeciwnie, większość ma miejsce w zadbanych i dobrze oświetlonych wnętrzach, czyli w domach rodzinnych.

– Tak czy owak, nie są to sterylne pomieszczenia, specjalnie przygotowane w tym celu. A tutaj komuś udało się zamordować, rozpuścić zwłoki i potem z tych szczątków wyłowić wszystkie kości. Niektóre z nich są naprawdę malutkie, na przykład paliczki palców albo kość guziczkowa, a niektóre wręcz mikroskopijne. Proszę spojrzeć.

Frankenstein ukucnął koło czaszki Najmana, zaprosił gestem Szackiego, żeby dołączył. Wyjętym z kieszonki ołówkiem dotknął kosteczek leżących na płótnie na wysokości ucha fantomu.

– To są kosteczki słuchowe, przenoszą drgania błony bębenkowej do ucha wewnętrznego, dzięki czemu słyszy pan, co mówię. Młoteczek, kowadełko i strzemiączko. Bardzo ciekawa konstrukcja, musi pan wiedzieć, że to jedyne kości w ludzkim organizmie, które nie zmieniają swojej wielkości od urodzenia człowieka. W życiu płodowym zostają w stu procentach wykształcone, na dodatek w niecodzienny sposób, będący jednym z dowodów na teorię ewolucji, ponieważ u ryb i gadów identycznie...

– Profesorze, proszę.

Frankenstein wyprostował się dumnie. Nawet jeśli przygotował jakąś ripostę, zachował ją dla siebie.

– To jest strzemiączko. Widzi pan?

Skinął głową. Zawsze myślał, że nazwa jest umowna, tymczasem niewielka kosteczka wyglądała faktycznie jak miniaturka strzemienia, jakiś element jeździeckiego wyposażenia krasnoludka.

– Ta kość ma trzy milimetry, jej odnogi nie są grubsze niż jedna czwarta, może jedna trzecia milimetra. Po pierwsze, raczej nie ma szans, żeby tak niewielka struktura zniosła potraktowanie jej ługiem. Po drugie, nie wierzę, że można w tej magmie, w którą muszą się zamienić rozpuszczone wodorotlenkiem sodu zwłoki, odszukać coś tej wielkości.

Słuchał uważnie. Nie podobało mu się to, co słyszał, dzięki swoim strzemiączkom, niezmienionym od urodzenia. Nie podobało mu się, bo wywód profesora zmierzał do tego, aby uprawdopodobnić tezę o szalonym seryjnym mordercy.

– Panie profesorze – powiedział – ja wszystko rozumiem, ale czy to są teoretyczne dywagacje, czy mówimy o tym konkretnym wypadku?

– Panie prokuraturze – Frankenstein spojrzał na niego znad okularów – zarówno ja, jak i mój zespół nie śpimy od kilku dni, analizując i krosanalizując dane genetyczne ze wszystkich dwustu sześciu kości na pana zlecenie, a jedyne wsparcie i uznanie, jakie otrzymujemy, to pańska rosnąca irytacja. Czy na pewno nie mogę prosić o kilka sekund cierpliwości?

Szacki powinien się zamknąć i uśmiechnąć grzecznie, w końcu co go zbawią dwie minuty wykładu. Niestety zawsze z trudem przychodziły mu takie zachowania.

– Proszę zrozumieć, że są profesje, gdzie czas ma znaczenie, a celem jest coś innego niż publikacja w periodyku naukowym, czytanym przez czterech kolegów.

Frankenstein uśmiechnął się delikatnie.

– Oczywiście, sprawiedliwość, prawie zapomniałem. Misstraut allen Denen, die viel von ihrer Gerechtigkeit reden.

– Przepraszam, jestem z Polski.

– Jak mawiał filozof, „bądźcie nieufni wobec wszystkich, którzy dużo mówią o sprawiedliwości”.

– Jak na razie o sprawiedliwości nie powiedziałem ani słowa.

Profesor zdjął okulary, wyjął z kieszeni irchę, wytarł je dokładnie. Najwidoczniej pauza była jego ulubionym zabiegiem retorycznym.

– Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby skompletować idealny szkielet – powiedział. – Żeby niczego nie brakowało. Dostanie pan ode mnie raport ze szczegółami, ale najważniejsze ustalenia są następujące: większość kości należy do Najmana. Ale nie wszystkie. Część kości obu dłoni miała innego właściciela, mężczyznę.

– Możecie ustalić płeć na podstawie DNA? A wiek? Inne dane?

– Kolor oczu, kolor włosów. Wiek niestety w sposób bardzo, bardzo przybliżony i po skomplikowanych testach. Mogę kontynuować czy woli pan teoretyczne dywagacje?

Tym razem Szacki się zamknął.

– Jednak co ciekawe, w szkielecie jest jeszcze dwanaście kości nienależących do Najmana i żadna z nich nie została potraktowana ługiem. Oprócz pobrania DNA kazałem zrobić testy chemiczne.

Szacki spojrzał pytająco.

– Sześć z nich to kosteczki słuchowe. Dwa komplety po trzy kosteczki. Jeden komplet należał do mężczyzny, a drugi do kobiety.

– Do właściciela dłoni?

– Nie, to trzy różne osoby.

– A pozostałe sześć?

– Wygląda na to, że to dekoracja teatralna.

– Bo?

– To kilka drobnych kości z różnych miejsc. – Frankenstein schował ołówek i wyciągnął teleskopowy wskaźnik. – Kość guziczkowa, czyli inaczej ogonowa, na samym końcu kręgosłupa. Wyrostek mieczykowaty, o tutaj, na samym dole mostka. I cztery najmniejsze paliczki z różnych palców obu stóp. Wszystkie te kości są po pierwsze autentycznie stare, po drugie nie zostały poddane działaniu ługu, po trzecie należały do kobiety.

Szacki przez chwilę analizował te informacje.

– Czyli że już po zabójstwie ktoś ułożył sobie kostne puzzle, sprawdził, czego brakuje, i wygrzebał brakujące elementy w jakiejś starej trumnie.

– To narzucająca się hipoteza – potwierdził naukowiec.

– Dlaczego?

– Na szczęście nie muszę szukać odpowiedzi na to pytanie.

Zupełnie inaczej niż ja, pomyślał Szacki. Przez głowę przeleciało mu kilka wersji śledczych, jedna gorsza od drugiej. I w każdej pojawiał się jakiś ponury świr, który siedzi w jednym z warmińskich gargameli, otoczony przez kupki posegregowanych kości, i w piwnicy sobie odhacza, czego mu jeszcze brakuje, żeby dzieło było skończone. Szlag by to.

– Czyli są to kości pięciu osób? – spytał, żeby potwierdzić. – Nasz denat w roli głównej, w drugoplanowych właściciel dłoni, właściciel ucha i właścicielka drugiego ucha, a jako statystka sympatyczna dawczyni brakujących części.

Frankenstein lekko skinął głową.

– Gdzie tu jest neurochirurgia? – zapytał Szacki.

– Nowy budynek w głębi po lewej, drugie piętro.

Prokurator Teodor Szacki podał rękę profesorowi na pożegnanie i wyszedł z prosektorium. Dopiero na korytarzu przyszło mu do głowy, że powinien jakoś podziękować. O mało co nie zawrócił, ale uznał, że nie ma czasu. Poza tym pomaganie wymiarowi sprawiedliwości to obowiązek obywatela, tylko tego brakowało, żeby każdemu wysyłać kwiaty.

Загрузка...