ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Środa, 22 października 2003 r. 13. 15


Marsha mieszkała przy Magnolia Street. Jane tak naprawdę nie znała dokładnego adresu, ale wiedziała, że jej dom stoi koło Matilda Street i że jest to biały bungalow z niebieskimi okiennicami.

Widziała nawet jego zdjęcie niedługo po tym, jak Marsha go kupiła. Ale jeśli na przykład przemalowała okiennice na inny kolor, to będzie jej ciężko go znaleźć.

Dotarła do skrzyżowania z Morningside i skręciła w tę ulicę. Kiedy wjechała w następną przecznicę, zwolniła i zaczęła się uważniej rozglądać. Szukała niebieskich okiennic, ale ostatecznie rozpoznała dom Marshy po jej samochodzie, jadowicie żółtym garbusie, który stał na podjeździe.

Jane zatrzymała się za volkswagenem, wysiadła i podeszła do ocienionej werandy. Gdzieś na tyłach domu, w ogrodzie, rozległo się piskliwe szczekanie. Tina, szpic Marshy. Jej ukochane dziecko. W klinice trzymała zdjęcia psiaka, a poza tym bez przerwy o nim opowiadała. Uszyła mu nawet specjalny kostium renifera, żeby na Gwiazdkę zrobić Tinie zdjęcie ze świętym Mikołajem.

Jane weszła po schodach i zatrzymała się przed drzwiami. Zawahała się, czując, że coś tu jest nie w porządku. Marsha nigdy nie zostawiłaby Tiny na zewnątrz, zwłaszcza przy tak kiepskiej pogodzie.

Być może naprawdę ciężko zachorowała i potrzebowała pomocy lekarza, a akurat zepsuł jej się telefon… Tylko dlaczego nie skorzystała z komórki? I nie zadzwoniła do Iana, który na pewno by jej pomógł?

Zadzwoniła do drzwi, odczekała chwilę, a potem zrobiła jeszcze raz to samo. Kiedy Marsha się nie pokazała, zajrzała przez jedno z okien do środka. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale Jane nie mogła się pozbyć dręczącego poczucia, że coś się nie zgadza.

Coraz bardziej zaniepokojona przekręciła gałkę.

Okazało się, że drzwi są otwarte. Pchnęła je lekko.

– Marsha? – zawołała, wsadziwszy głowę do środka. – Marsha! – Pewnie śpi w swojej sypialni, pomyślała. Przez chwilę zastanawiała się, co dalej. – Marsha, to ja, Jane Westbrook! Przyjechałam sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.

Odpowiedziała jej cisza. Jane weszła do małego przedpokoju, marszcząc nos. Miała wrażenie, że w domu coś się psuje.

Spojrzała w lewo, w stronę jadalni, a potem na prawo, gdzie znajdował się niewielki salon. Jednocześnie położyła rękę na brzuchu, czując, że dzieje się z nim coś dziwnego. Stonowane, żółte ściany, niebieska jak barwinek kanapa z jaśniejszymi poduchami. Prawdziwie kobiecy pokój.

Ale teraz salonik nie wydawał jej się ciepły ani szczególnie przyjazny.

Był… jakiś dziwny.

– Marsha? – zawołała raz jeszcze, ale tym razem ciszej. Domyślała się, że Marsha śpi. Że musi odespać to, przez co przeszła. Zachorowała tak ciężko, że nie mogła nawet zadzwonić. A fetor to rezultat grypy żołądka.

Z bijącym sercem przeszła korytarzykiem na tyły domu, gdzie najprawdopodobniej mieściły się sypialnie. Przed nią pojawiły się jeszcze zamknięte, wahadłowe drzwi, chyba do kuchni.

Ruszyła w ich stronę, nie mogąc oprzeć się sile, która ją tam pchała. Fetor narastał. Położyła rękę na skrzydle drzwi i je pchnęła.

Zajrzała do środka. Otworzyła usta, żeby raz jeszcze zawołać Marshę – i zaraz je zamknęła.

Po chwili wydobył się z nich tylko pełen przerażenia bełkot.

Marsha nie mogła jej odpowiedzieć. Nie mogła już odpowiedzieć nikomu.

Siedziała przywiązana do kuchennego krzesła. Była naga, pomijając czarne majtki. W ustach też miała coś czarnego, a wokół szyi owinięty drut lub sznurek.

Na podłodze leżał żałośnie jej biały szlafrok.

Pokój zawirował wokół Jane. Zachwiała się, ale zdołała jeszcze uchwycić się framugi drzwi.

Nagle dotarło do niej, że pies drapie szaleńczo w drzwi od ogrodu, że Marsha ma fioletową twarz i że wszędzie unosi się zapach śmierci.

Jane zasłoniła usta dłonią i zaczęła biec. Pokonała wahadłowe drzwi, potem korytarzyk, mijając salon, i wyskoczyła na werandę. Zatrzymała się w rogu, przy krzakach, i gwałtownie zwymiotowała.

Uniosła głowę. Dopiero teraz zauważyła, że szlocha. Kobieta w ogródku po drugiej stronie ulicy przerwała podlewanie kwiatów i spojrzała w jej stronę.

– Pomocy – szepnęła Jane i ruszyła ku drewnianym schodom, czując, że nogi się pod nią uginają. Uczepiła się poręczy i pokonała pierwszy schodek. – Pomocy – jęknęła głośniej. – Niech ktoś… Policja…

Przechodząca ulicą kobieta zatrzymała wózek i spojrzała na nią z niepokojem.

– Czy nic pani…?

Jane nadludzkim wysiłkiem zdołała pokonać kolejny schodek.

– Pomo…

Krew odpłynęła jej z twarzy. Nogi nie wytrzymały nacisku. Kolory dookoła zlały się w czerń.

Загрузка...