Sobota, 8 listopada 2003 r. 1. 45
Dzwonek telefonu wyrwał Jane z głębokiego snu. Po omacku znalazła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha.
– Taa…?
– Jane?… u Ted.
– Ted? – Usiadła, od razu przytomniejąc. Miała wrażenie, że głos Teda gubi się w ogólnym hałasie, panującym po tamtej stronie. – Gdzie jesteś?
– Znalazłem ją – niemal krzyknął. – W… ubie… ura w Fa… Pa…
– Gdzie? W Fair Park?
– Idę… a nią.
– Nie! – Przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.
– Nie rób tego. Jest tu Stacy. Zaraz ją zbudzę.
– Nie trze… Wsz… o pod kontro… Muszę ju…
– Usłyszała jakieś głosy, a potem trzask.
– Ted, co…?
– … eszcze… dzwonię.
– Nie, proszę!
Ted rozłączył się. Jane z bijącym sercem przez jakiś czas trzymała słuchawkę, a potem odłożyła ją, pełna najgorszych przeczuć. Opadła na poduszkę. Sama nie wiedziała, czy ma budzić Stacy, czy też nie. Przecież nie wiedziała nawet, z którego baru dzwonił Ted. Tyle że było to gdzieś w Fair Park.
Nic mu nie będzie. Jutro opowie jej, co zdziałał, a potem omówią wszystko we troje.
Jane zamknęła oczy, myśląc o tym, że na pewno już nie zaśnie. I że pewnie będzie się zamartwiać aż do rana.
I to sama. W tej chwili bardziej niż kiedykolwiek brakowało jej Iana. I dziecka, którego już nie mogła urodzić…
Pomyślała, że jej życie nie będzie już nigdy takie jak dawniej.