ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY

Czwartek, 13 listopada 2003 r. 11. 45


O dziwo, spotkanie z Ianem dodało jej sił i napełniło nadzieją. Zaraz też zadzwoniła na komórkę Stacy i zostawiła wiadomość. Następnie pojechała do pracowni. Przypomniała sobie, że kiedyś, parę miesięcy wcześniej, zrobiła odlewy do popiersia Teda, ale potem z nich nie skorzystała.

Chciała teraz do tego wrócić, żeby jego rodzina miała po nim pamiątkę.

Wraz z Rangerem przeszła do kręconych schodów. Pies pobiegł przodem i zniknął jej z oczu. Po chwili usłyszała jego poszczekiwanie od drzwi do pracowni.

Ted. Twarzą w dół. W kałuży krwi.

Jane zamarła. Zaczęła szybciej oddychać, a włosy na jej karku zjeżyły się, jakby na nowo przeżywała miniony koszmar. Ranger znowu pojawił się na schodach. Popatrzyła w dół.

Na szczęście na jego łapach nie było śladów krwi.

Pies spojrzał na nią i zaczął skomleć. Sierść zjeżyła mu się na karku. Dopiero teraz zrozumiała, że zwierzę wciąż wyczuwa zapach śmierci, i nic tu nie mogły pomóc środki czystości.

– Musimy do tego przywyknąć, stary.

Spojrzał na nią, jakby chciał odpowiedzieć. W końcu jednak poszedł na dół, wciąż węsząc, jakby nie mógł się przyzwyczaić do mieszaniny nowych zapachów.

Musiała pójść za nim. To była jej pracownia i nie mogła pozwolić, by ktoś ją stąd wykurzył.

Weszła do wnętrza, wzięła formy z twarzy Teda i ruszyła do stołu, gdzie sporządzała odlewy. Przejechała palcami po znajomych rysach i poczuła, że zbiera jej się na płacz. Ted był jej prawdziwym przyjacielem. Ani za grosz nie wierzyła w to, co wygadywała o nim Stacy czy jej partner.

Załadowała na wózek drobny papier ścierny, pojemnik z wodą, papierowe ręczniki i elektryczny dremel służący do wygładzania wszelkich nierówności powierzchni.

Czas mijał coraz szybciej, jednocześnie coraz lepiej się jej pracowało. Wszystko poza tą rzeźbą przestało się liczyć.

Sprawdziła palcami wnętrze gipsowego odlewu i stwierdziła, że powoli zaczyna przypominać to, o co jej chodziło. Musiała tylko jeszcze wyrównać miejsca koło nosa i ust, co zawsze zajmowało najwięcej czasu. Kiedy tak o tym myślała, jej wzrok padł na kluczyk, który wystawał spod gumowej podkładki na wózku.

Jane wzięła go do ręki. To był kluczyk do jednego ze schowków. Jane nigdy ich nie zamykała. Zdziwiona pociągnęła za gałkę, ale okazało się, że schowek jest zamknięty. Dziwne. Czemu Ted miałby to robić?

Kucnęła przy wózku i otworzyła drzwiczki. Kiedy zajrzała do środka, natychmiast rzuciły jej się w oczy te ubrania. Zaczęła je wyciągać jedne po drugich.

Kiedy w końcu miała je przed sobą, poczuła narastający w gardle krzyk. Czuła się zdradzona i oszukana. Sama nie wiedziała, komu teraz ufać.

Miała przed sobą skórzaną kurtkę, rękawiczki i czapkę bejsbolową Bravesów.

Wszystkie te rzeczy pachniały kobietą. To musiały być mocne, dobre perfumy. Trochę przyciężkie jak na jej gust.

Właśnie takich perfum używały kobiety pokroju Elle Vanmeer!

Jane cofnęła się o krok. Zakryła usta dłonią. Tej nocy, kiedy zamordowano Elle Vanmeer, Ian znalazł się w jej pracowni. Obudziła się wtedy z krzykiem, a on przyszedł do niej i przytulił ją. Poczuła, że jest chłodny i że pachnie świeżym powietrzem.

Ale nie miał na sobie kurtki.

Pewnie dlatego, że zdjął ją wcześniej i umieścił w schowku. Jane zamknęła oczy, starając się przypomnieć sobie tę scenę. Tak, nie miał ani czapki, ani rękawiczek. Pewnie wszystkie te rzeczy zostawił w schowku w jej pracowni.

Ale dlaczego właśnie tutaj?

Przecież mógł pójść na górę i zostawić je w szafie albo wepchnąć pod siedzenie w samochodzie, co byłoby znacznie szybsze.

Jane jęknęła cicho. Zrobiło jej się niedobrze. Nie, to niemożliwe. Ian na pewno tego nie zrobił.

Więc kto? Podniosła głowę i rozejrzała się dookoła, jakby spodziewając się, że ktoś ją obserwuje. Spojrzała na sofę i opadła na nią bez siły. Pomyślała o Elle, Marshy i Lisette.

A potem o Tedzie.

Ted. Przecież Ian nie mógł być odpowiedzialny za jego śmierć. Ted przyszedł tamtej nocy niespodziewanie do jej pracowni i zaskoczył włamywacza.

Tyle że włamywacz nie zjawił się tu po to, żeby coś ukraść. Chodziło mu raczej o to, żeby coś zostawić…

Bezpośrednie dowody winy Iana. Coś, co by go już zupełnie pogrążyło.

Jane skoczyła na równe nogi. Powinna jak najszybciej porozmawiać ze Stacy. Powiedzieć jej, co znalazła i co to znaczy.

Zadzwoniła na komórkę, ale znowu odezwała się poczta głosowa. Rozłączyła się więc i zadzwoniła do pracy siostry.

– Halo, policja. Wydział zabójstw – usłyszała głos Kitty.

Jane zapytała o Stacy, ale się nie przedstawiła.

– Bardzo mi przykro, ale porucznik Killian wyszła. Czy mam połączyć z innym śledczym?

Wyszła? Dlaczego więc nie włączyła komórki?

– Przepraszam panią, jeśli to pilne… – podjęła Kitty.

– Nie, zaczekam – powiedziała głosem, który jej samej wydawał się dziwny i nieswój.

– Mogę pani podać numer jej komórki.

– N… nie dziękuję.

Rozłączyła się bez pożegnania. Musiała jak najszybciej spotkać się ze Stacy i porozmawiać z nią, zanim ktokolwiek się dowie o tych ubraniach. A także przekonać, że ktoś je podrzucił. Że to nie Ian jest mordercą.

Jane zasłoniła oczy wierzchem dłoni. Znowu poczuła, że jakaś niewidzialna pętla zaciska się wokół jej szyi. Usiłowała pozbierać rozbiegane myśli. Kitty powiedziała, że Stacy wyszła, a to znaczyło, że wcześniej była w pracy. Siostra wspominała, że musi dziś zajrzeć do siebie, by wziąć parę rzeczy, sprawdzić pocztę i odsłuchać automatyczną sekretarkę. Zapewne więc pojechała do domu.

Wybrała numer Stacy, ale znowu odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. Bez namysłu sięgnęła po torebkę i zawołała Rangera. Po chwili wyjechali spod domu.

Kiedy dotarła na ulicę M, skręciła w stronę mieszkania siostry. Nagle tuż przed samochodem zobaczyła czerwoną piłkę, a potem rozbawione dziecko, które za nią wybiegło. Zahamowała gwałtownie, czując, że drży jak osika. Malec przestraszył się i zaczął płakać. Matka szybko zgarnęła go z jezdni i spojrzała groźnie w jej stronę.

Jechała za szybko. Powinna uważać, bo w okolicy mieszka sporo rodzin z dziećmi. Marsha była tu wyjątkiem. Jane bardzo się zdenerwowała. Z tego wszystkiego miała problemy z zapaleniem silnika.

Muszę się jakoś pozbierać, powiedziała sobie w duchu.

Kiedy w końcu za trzecim czy czwartym razem zdołała zapalić, ruszyła wolno przed siebie. Po chwili odruchowo spojrzała w bok. Tak, to był dom Marshy. Poczuła, że serce podskoczyło jej do gardła. Kiedy ostatnio tu była, przy wejściu znajdowała się żółta policyjna taśma. Teraz zniknęła, ale zamiast niej pojawił się znak „Na sprzedaż” z agencji Coldwell Banker.

Przejechała jeszcze dwie przecznice i zatrzymała się przed domkiem siostry. Zaparkowała na podjeździe i uchyliła nieco okno, żeby Ranger miał czym oddychać. Garaż był zamknięty. Zadzwoniła więc do drzwi, przekonana, że Stacy zaraz jej otworzy. Kiedy to nie nastąpiło, zajrzała do środka przez boczne okienko. Zarówno korytarz, jak i znajdujący się nieco dalej salon wyglądały na puste.

Gdzieś z boku zaszczekał pies sąsiadów. Ranger odpowiedział swoim donośnym basem.

Odniosła wrażenie, że już to wszystko widziała. I to w sąsiedztwie, parę przecznic dalej… Przypomniała sobie dom Marshy i ten straszny zapach, który się w nim unosił. I własny głos, kiedy ją wołała.

A potem widok Marshy przywiązanej do krzesła, z fioletową twarzą.

Nagle poczuła, że ma mdłości. Z trudem przełknęła ślinę. Co robić? Ostatnio, gdziekolwiek się ruszyła, znajdowała kolejne trupy.

Przezwyciężywszy strach, nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. To ją trochę uspokoiło. Przeszła jednak na tyły domu i zajrzała do kuchni. W niej też nie było nikogo, a drzwi na taras były zamknięte.

Musiała się jednak upewnić. Przez chwilę grzebała w torebce, aż wreszcie znalazła klucze do domu siostry. Nigdy wcześniej z nich nie korzystała. Stacy dała jej te klucze dawno temu na wszelki wypadek.

Musiała trochę poszarpać się z zamkiem, zanim udało jej się otworzyć drzwi. Jednocześnie usłyszała ostrzegawczy sygnał alarmu. Szybko wybrała kod z klawiatury, mając nadzieję, że siostra go nie zmieniła.

Okazało się, że jest równie leniwa jak ona. Jane odetchnęła z ulgą, kiedy alarm się wyłączył. Odruchowo wciągnęła powietrze, ale na szczęście nie poczuła trupiego odoru, który prześladował ją od jakiegoś czasu. Wnętrze domu pachniało czystością i cytrynami.

Zawołała, ale Stacy oczywiście się nie odezwała. Zajrzała więc do salonu, do kuchni, a potem do sypialni. Łóżko było pospiesznie i niezbyt porządnie zasIane, a na nim leżało kilka różnych ubrań, w tym jedwabna bluzka, którą Jane dała jej na Gwiazdkę.

Podeszła do niej, żeby ją złożyć. Kiedy jednak pochyliła się, zauważyła jakieś papiery leżące na półce nocnej szafki. Chyba widziała już gdzieś takie różowe teczki z nazwiskami pacjentek…

Nagle dotarło do niej, gdzie. Przecież właśnie takie papiery znajdowały się w klinice Iana!

Jane wzięła teczkę drżącymi rękami i otworzyła ją. Wewnątrz znajdowały się dwa formularze. Jeden zawierał dane pacjentki, a drugi wyniki konsultacji lekarskich. Natychmiast rozpoznała pismo Iana.

Patrzyła na to wszystko z bezbrzeżnym zdziwieniem. Czyżby Stacy zasięgała porady jej męża? Ale w jakiej sprawie? No tak, siostra wspominała kiedyś nawet, że była u niego w Centrum Chirurgii Plastycznej i że tam się poznali.

Nagle przypomniała sobie kobietę z kliniki.

Ale przecież powiedziała o tym Stacy…

Tak, a ona milczała.

Jane poczuła, że nagle zrobiło jej się potwornie zimno. Świat wokół niej zawirował. Opanowała jednak słabość i nie wiedząc czemu, spojrzała na zegarek. A potem zamknęła teczkę i odłożyła ją na miejsce.

Wyszła tak jak weszła – tylnymi drzwiami. Odetchnęła parę razy zimnym powietrzem, stojąc na tarasie, a potem skierowała się do dżipa. Myśli wciąż kłębiły się w jej głowie. Nie miała pojęcia, co to wszystko może znaczyć. Stacy starała się ukryć przed nią prawdę. Kłamała… Tylko po co?

Jane ruszyła przed siebie. Musiała się jak najszybciej tego dowiedzieć.

Загрузка...