ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Poniedziałek, 22 stycznia, godz. 11.30

Malone wszedł do kwiaciarni „Perfect Rose“. Dzwonek zatańczył nad drzwiami, ale Anna nawet nie rzuciła na niego okiem, tylko siedziała za kontuarem i patrzyła przed siebie, całkowicie pogrążona w swoich myślach.

Quentin stanął, ponownie porażony jej szlachetnym w swej prostocie pięknem. Wystarczyło spojrzeć na tę kobietę, żeby zacząć cieszyć się życiem. Jakby wypiło się łyk źródlanej wody albo wciągnęło haust krystalicznie czystego powietrza.

Po raz pierwszy doświadczył tego, kiedy patrzył, jak tańczyła w klubie, a potem gdy bandażował jej stopę. Łazienka wydała mu się nagle bardzo mała, a sytuacja nad wyraz intymna. I groźna, gdyż wiedział, że nie powinien poddawać się takim silnym uczuciom.

A jednak wystarczyłby jej najmniejszy gest i natychmiast skorzystałby z okazji, zapominając o swoich służbowych obowiązkach.

Anna nagle musiała wyczuć jego obecność, bo uniosła głowę. Wyglądała na zaskoczoną, ale też, jak mu się wydawało, zadowoloną.

– Cześć – rzucił.

– Chciałam do ciebie zadzwonić dziś rano.

– Tak? Więc dlaczego tego nie zrobiłaś?

– Coś mi wypadło. – Wskazała torbę, którą niósł w lewej ręce. – Co tam jest?

– To dla ciebie – powiedział, wręczając jej z uśmiechem reklamówkę.

Zajrzała do środka, a potem przeniosła na niego zdziwiony wzrok.

– Moje buty? Wróciłeś tam tylko po moje buty?

– Mam siostry i wiem, jak bardzo kobiety przywiązują się do takich rzeczy. – Oparł się o ladę. – Dlaczego chciałaś zadzwonić? Wciąż o mnie myślisz? Chcesz zaprosić do siebie na kolację?

– Pudło. Strzelaj dalej.

– Przeczytałaś o ataku na kobietę i zaczęłaś się zastanawiać, czy to nie był ten sam facet, który cię śledził.

Na moment ją zamurowało, a potem wciągnęła ze świstem powietrze.

– Czy… czy była ruda?

– Nie.

– Dzięki Bogu! Czy…?

– Czy nie uważam, że to ten sam facet?

– Właśnie.

– To możliwe, chociaż nie mamy pewności. Paru świadków z „Cat’s Meow“ twierdzi, że jakiś typek obserwował ją cały wieczór. Jeden widział go nawet na zewnątrz bezpośrednio po zamknięciu.

– To znaczy, że nie mógł iść za mną?

– Jeśli się nie mylą. I jeśli napadł ją rzeczywiście ten facet.

– Sama nie wiem, dlaczego przyjęłam to z taką ulgą. – Zaśmiała się nerwowo. – Nie mogłam wczoraj zasnąć.

– Wcale się nie dziwię. – Przyjrzał się jej uważniej. – A jak się czujesz teraz?

– Nie najgorzej. – Głęboko nabrała powietrza. – Czy sądzisz, że facet, który napadł na tę kobietę, to morderca?

– Nie, raczej nie. Inaczej pracuje. Ponadto ta kobieta nie była ruda i nie tańczyła.

– Może… Może zmienił metodę – rzuciła. – Albo to przypadek, że dwie pierwsze kobiety były rude.

– Może, ale…

Urwał, bo właśnie wrócili z kawy Bill i Dalton. Śmiali się, ale umilkli, gdy zobaczyli Malone’a. Quentin skinął im przyjaźnie głową.

– Dzień dobry.

Dalton spojrzał na przyjaciela.

– To właśnie on uratował Annę. Nasz bohater!

Bill rozpromienił się i z wyciągniętą ręką ruszył do policjanta.

– Bill Friends – przedstawił się. – Jestem panu bardzo wdzięczny.

– Już nigdy nie pozwolimy, żeby chodziła sama po zmroku – rzekł i spojrzał na Annę. – Pamiętaj, maleńka, nigdy.

Quentin uściskał dłoń Billa, a następnie przywitał się z drugim mężczyzną.

– Nie złapał pan jeszcze tego psychopaty? – spytał Bill.

– Przykro mi, ale nie. Prawdę mówiąc, nie mamy na to zbyt dużych szans. Brakuje nam śladów.

Zapadła długa chwila ciszy, aż wreszcie Quentin spojrzał na zegarek.

– Muszę wracać do pracy. – Uśmiechnął się do Anny. – Trzeba łapać przestępców, nieprawdaż?

– Prawdaż – potwierdziła, wychodząc zza lady. – Odprowadzę cię do drzwi.

Nie protestował, chociaż nie było to konieczne.

Spojrzał jeszcze na jej przyjaciół, którzy patrzyli na nich z dwuznacznymi uśmieszkami.

– Było mi bardzo miło. – Skinął im głową.

Odpowiedzieli mu uśmiechami, a Anna podeszła do drzwi. Quentin po chwili stanął przy niej.

– Chciałam ci jeszcze raz bardzo podziękować za pomoc.

– Nie ma za co. Naprawdę.

– I za buty. Za to, że je zwróciłeś.

– Drobiazg, rozstałem się z nimi bez żalu. – Zrobił efektowną pauzę. – Nie chciały mi wejść na nogę.

Zaśmiała się i zerknęła przez ramię na przyjaciół.

– Zadzwonisz, jeśli pojawi się coś nowego?

– Jasne. I prosiłbym, żebyś zrobiła to samo, dobrze? – Uśmiechał się, ale oczy miał poważne.

Skinęła głową i wróciła na miejsce. Quentin wyszedł, żałując, że nie zdołał wymyślić jakiegoś pretekstu, by zostać dłużej. Ze względu na Annę, ale nie tylko, bo zamierzał teraz, zgodnie z obietnicą daną Terry’emu, odwiedzić jego byłą żonę.

Odkładał tę wizytę tak długo, jak tylko mógł, lecz dłużej już się nie dało. Dlatego zadzwonił dziś rano do Penny i spytał, czy może wpaść. Powiedziała mu, że jest kompletnie wykończona, ponieważ dzieci chorowały na grypę i z radością spotka się z kimś dorosłymi zdrowym. Quentin podszedł do samochodu, wsiadł i zapalił silnik.

Dom Terry’ego i Penny znajdował się w Lakeview, wybudowanym głównie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Ta zielona i niemal całkowicie willowa dzielnica szczyciła się najlepszymi w mieście państwowymi szkołami. Osiedlała się tam głównie klasa średnia. Było to jedno z niewielu miłych i niedrogich miejsc, na które mogli sobie pozwolić tak zwani zwykli ludzie, którzy pragnęli żyć na przyzwoitym poziomie, ale nie zarabiali kroci.

Quentin skoncentrował się na jeździe, specjalnie nie zastanawiając się nad tym, co powie Penny. Z Terrym pracował od wielu lat i z czasem stali się dobrymi przyjaciółmi. Quentin wspierał go duchowo w czasie jego zalotów, był świadkiem na ślubie i ojcem chrzestnym starszego dziecka. Na tyle, na ile to możliwe z żoną kumpla, zaprzyjaźnił się również z Penny i ta od razu by go przejrzała, gdyby zaczął jakąś dętą mowę. A poza tym z pewnością zasługiwała na coś lepszego.

Penny czekała na niego przed jednopiętrowym, otynkowanym domem. Gdy tylko zobaczyła jego samochód, pomachała ręką.

Zatrzymał się, wyskoczył z wozu i już po chwili trzymał ją w mocnym uścisku.

– Ogromnie się cieszę, że zadzwoniłeś – powiedziała. – Bardzo mi ciebie brakowało.

Odsunął się od niej, czując coraz większe wyrzuty. Nie tylko z powodu długiego milczenia, ale też z powodu dzisiejszej wizyty. Obrzucił ją wzrokiem. Miała brązowe włosy, jasną cerę i świetną figurę. Nawet cienie pod oczami nie mogły zmienić tego, że była prawdziwą pięknością.

– Jak się miewasz?

– Głównie siedzę w domu. – Zaprosiła go gestem do środka. – Chodź, zaparzyłam kawę. Dzieci śpią, więc staraj się mówić cicho.

Poszedł za nią do kuchni. Tak jak w jego rodzinnym domu, panował tu twórczy bałagan.

– Siadaj. Wciąż słodzisz?

– Im słodsza, tym lepsza.

– Mówiłam o kawie, Quen, nie o kobietach – zaśmiała się.

– A, to może być gorzka. – Machnął ręką.

Ponownie się zaśmiała, nalała mu kawy, wsypała dwie łyżeczki cukru i zamieszała. Zawsze tak robiła. Nigdy nie podawała mu cukru. Było to zupełnie naturalne i oczywiste, jak wszystko, co dotyczyło Penny.

– A tak swoją drogą, jak tam twoje życie uczuciowe? Zakochałeś się wreszcie?

Przed jego oczami natychmiast pojawił się obraz Anny.

– Cały czas ganiam złodziei, zbrodniarzy i różnych świrusów. – Wzruszył ramionami. – O jakich uczuciach można tu mówić?

– Tak, jasne. – Westchnęła. – A jak Terry?

– Jak to Terry – rzucił. – Przecież go znasz.

– Tak, znam – zgodziła się z goryczą.

Nic z tego nie będzie, pomyślał. Penny wciąż ma pretensje do byłego męża. Obiecał mu jednak, że z nią porozmawia, i musiał to zrobić.

– Wiesz – zaczął – nie przyjechałem tu tylko po to, żeby zobaczyć, jak się miewasz…

Spojrzała w bok, w stronę okna.

– Terry cię przysłał.

Pochylił się w jej stronę.

– On bardzo cierpi bez ciebie i dzieci. Tęskni za wami. Chce wrócić do domu.

Zaśmiała się szorstko.

– To prawda, że cierpi, ale nie ma to nic wspólnego ze mną i dziećmi.

Quentin wziął ją za rękę.

– On cię kocha, Pen. Od kiedy go wyrzuciłaś, jest zupełnie nie w sosie. Zaczął pić, prawie nie sypia. Po prostu powoli sam siebie zabija. Nigdy nie widziałem go w takim stanie.

W jej oczach pojawiły się łzy.

– To masz szczęście.

– Pen…

– Nie! – Wyrwała mu rękę, wstała i podeszła do wychodzącego na małe podwórko okna. Bez słowa patrzyła w szarą przestrzeń.

W końcu obróciła się do niego z twarzą naznaczoną piętnem bólu.

– Tyle razy powtarzałam sobie, że Terry kocha mnie i dzieci, że jest nam lepiej razem. Że przynajmniej ciężko pracuje i sporo zarabia. Wreszcie, że powinnam z nim być, bo przysięgałam to przed obliczem nie tylko ludzi, ale również Boga. I że to wszystko z powodu jego fatalnego dzieciństwa. – Westchnęła głośno i znowu spojrzała na zimowy pejzaż za oknem. – Ale już nie mogę. Wcale nie jest nam z nim lepiej. I nie wierzę, żeby Bóg chciał, abyśmy się z nim dalej męczyli. – Uniosła dłoń do ust, a potem ją opuściła. – Quen, słusznie zauważyłeś, że Terry dąży do samozniszczenia, ale tak było zawsze, a nie dopiero od chwili, gdy go wyrzuciłam z domu. Nie chcę, żeby Matti i Aleks oglądali, jak ich ojciec się zabija.

Quentin zmarszczył brwi.

– Samozniszczenia, Pen? Nie wydaje ci się, że przesadzasz? To prawda, że z nim teraz gorzej, ale…

– Daj spokój! – Aż się zaczerwieniła z gniewu. – Przestań go usprawiedliwiać. Wszyscy przeżywamy trudne chwile, ale co z tego? Co z tego, że miał ciężkie dzieciństwo? To odległa przeszłość, a on jest już dorosły, więc powinien sam kierować swoim życiem. – Cała wściekłość wyparowała z niej nagle. Penny wyglądała teraz tylko na zmęczoną i zagubioną. – Nie mogę już walczyć z jego demonami. Przykro mi, ale nie mogę.

Quentin podszedł do niej. Przez dłuższą chwilę trzymał drżącą kobietę w mocnym uścisku. W końcu puścił ją i spojrzał jej w oczy.

– Co wiesz o jego matce, Pen? Słyszałem tylko, że było między nimi bardzo źle…

W jej oczach pojawiły się łzy.

– Nie znosiłam tej kobiety, chociaż widziałam ją zaledwie parę razy. To ona, właśnie ona spowodowała, że Terry nienawidzi sam siebie!

– Co takiego zrobiła? Jak…

– Jak mogła go tak okaleczyć? Nie znam szczegółów, bo Terry nigdy o tym nie mówił. Nie pozwalał jej w ogóle zbliżać się do dzieci. Nie chciał nawet, żeby przysyłała im kartki. – Penny pokiwała smutno głową. – Podobno bez przerwy go wyśmiewała i upokarzała. Wciąż powtarzała, że się do niczego nie nadaje i że powinna zrobić skrobankę, zamiast urodzić takie zero…

Malone z trudem przełknął ślinę. Wystarczy, żeby złamać nawet najsilniejsze dziecko. Tak, to wiele wyjaśniało.

– Bardzo mi przykro, Penny.

– Mnie bardziej – mruknęła. – Chciałam…

– Mamo!

To wołała młodsza Matti. Penny spojrzała w stronę drzwi.

– Przepraszam, muszę iść.

Złapał ją za ramię.

– Tylko jedno pytanie. Obiecałem to Terry’emu. Czy się z kimś spotykasz? Czy wychodzisz wieczorami? Aleks mówił ojcu…

– Chcesz spytać, czy z kimś romansuję? Ciekawe, kiedy? Mam dom i dzieci, dzieci i dom. Tyle mam. – Urażona, gwałtownie wyszarpnęła ramię. – Spójrzmy prawdzie w oczy, Quen. To Terry miał czas na romanse, nie ja. Możesz mu to powiedzieć.

Загрузка...