ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Wtorek, 23 stycznia, godz. 22.35

Quentin zatrzymał się na chodniku przed kamienicą i spojrzał na jasno oświetlone okna. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Nie miał wątpliwości, że Anna padła ofiarą jakiegoś psychola. Albo z powodu swojej przeszłości, albo książek.

Wciąż jednak nie wiedział, w jakim stopniu jest on niebezpieczny. I czy zdecyduje się na zaostrzanie kampanii strachu? Ostatnie posunięcie wydawało mu się wyjątkowo śmiałe. Czy na tym koniec?

Poza tym intrygowała go postać doktora Walkera. Anna od razu stanęła po jego stronie. Było widać, że go lubi, a może nawet więcej… A przecież znała go zaledwie parę dni! Ciekawe, co ich łączy? To w zasadzie nie powinno go interesować, ale Quentin nie potrafił poskromić ciekawości. Poczuł wyraźne ukłucie zazdrości. Anna North bardzo mu się podobała, a nawet bardziej niż bardzo, i absolutnie nie chciał, żeby kręcił się wokół niej jakiś inny mężczyzna. Być może powinien złożyć niespodziewaną wizytę doktorowi Walkerowi?

Znowu uniósł głowę, ponieważ na tle okna pojawiła się Anna. Stała zwrócona w jego stronę. Patrzyli na siebie. Mijały sekundy, a oni nawet się nie poruszyli. Quentin najchętniej ruszyłby z powrotem do jej mieszkania. Stał tak w świetle z jej okna, wyobrażając sobie, jak pędzi na górę, przeskakując po parę stopni, gwałtownie porywa ją w ramiona, a potem niesie do łóżka.

Anna skinęła mu głową, na znak, że go poznaje, a potem zaciągnęła żaluzje. Stał w ciemności. Sprzed oczu zniknął mu obraz nagich ciał, splecionych w miłosnym uścisku.

Quentin pokręcił głową i podszedł do auta, wsiadł i uruchomił silnik, cały czas myśląc o wydarzeniach ostatniego tygodnia. Przypomniał też sobie koniec wizyty u Penny.

Kiedy poszła do dziecka, patrzył za nią, czując się jak ostatni śmieć. Już wcześniej wiedział, że nie powinien się z nią spotykać, i nie powinien mówić tego, co powiedział. Widział, że nie jest jej lekko, a on tylko pogorszył jej sytuację.

Penny powiedziała, że już wcześniej zupełnie nie panowała nad Terrym. I że jego kumpel dąży do samozniszczenia. Dlaczego on tego nie widział? Czyżby miał, jak twierdziła Penny, wyidealizowany obraz partnera?

Quentin zmarszczył brwi. Nie, przecież Terry nie miał problemów do chwili, aż zaczęło się psuć w jego małżeństwie. To prawda, zdarzało się, że więcej wypił, miewał też dzikie wyskoki, lecz to wiązało się z pracą. Czasami trzeba było odreagować różne stresy. Policjanci nie stykali się na co dzień z jasnymi stronami życia. Dlatego niektórzy pili, inni poświęcali się rodzinie albo nagle stawali się religijni. Byli też tacy, którzy gonili za dziewczynami, i tacy, którzy gorzknieli w samotności albo niczego nie potrzebowali, bo praca nie pozostawiała najmniejszego śladu na ich psychice. Quentin wybrał numer swojego posterunku. Odebrał oficer dyżurny.

– Cześć, Brad, tu Malone. Możesz sprawdzić mi adres niejakiego doktora Beniamina Walkera? Nie, nie medyk, ale psycholog. Chodzi mi o mieszkanie, gabinet zresztą też. Prawdopodobnie mieści się gdzieś na przedmieściach.

– Już mam – powiedział dosłownie po paru sekundach Brad. – Constance Street. Mieszkanie i gabinet.

Malone zapisał dokładny adres.

– Wszystko w porządku? – spytał jeszcze.

– Tak. Cisza jak w rodzinnym grobowcu. Cześć, Malone. Trzymaj się.

– Ty też. – Quentin rozłączył się i ruszył wolno przed siebie.

Przejechał przez Canal Street, mijając Canal Place i Saks Fifth Avenue. Terry dojdzie do siebie, kiedy sytuacja się wyklaruje. Musi oswoić się z myślą, że Penny już do niego nie wróci, a wtedy szybko dojdzie do dawnej formy. Ale tak naprawdę będą mogli się odprężyć dopiero wtedy, kiedy znajdą zabójcę Nancy Kent i Evelyn Parker.

Media już zrobiły z tych zabójstw główny temat. Jakiś nieodpowiedzialny dziennikarz napisał nawet o „Rzeźniku z Bourbon Street“ i turyści zaczęli się denerwować. Społeczeństwo domagało się zdecydowanych działań, a stary Pennington chciał mieć wyniki. I to na wczoraj.

Quentin zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Wydawało się, że nikt ze świadków nie zobaczył niczego szczególnego, chociaż wokół było pełno ludzi. Przesłuchali już cały personel obu lokali, a także część tych mężczyzn, którzy tańczyli z ofiarami morderstw. Ale, jak do tej pory, nie mieli podejrzanego.

Quentin zatrzymał się na światłach przy Lee Circle. Pomnik generała Roberta Lee w świetle reflektorów błyszczał upiornie. Patrzył na niego przez chwilę, a potem spojrzał na drogę. Zdołał już sprawdzić wraz ze swoim zespołem wszystkie przypadki gwałtów i morderstw z ostatnich paru lat. Godzinami szukał wspólnych punktów.

Przesłuchał raz jeszcze żyjące ofiary, starając się znaleźć napastnika z podobną metodą działania. Sprawdził wyniki badań medycznych i wszystkie dowody znalezione na miejscu zbrodni. I nic.

Quentin spojrzał w przestrzeń. Przecież on też był w tawernie Shannona tej nocy, kiedy zginęła Nancy Kent, czyli był jedną z ostatnich osób, które widziały ją żywą. Wierzył w to, że morderca był wtedy z nimi w knajpie. Obserwował Nancy, być może zatańczył z nią raz czy drugi. Quentin zapewne go widział. I ta świadomość nie dawała mu spokoju.

Światła zmieniły się i ruszył przed siebie. Obie kobiety zostały ograbione. Pierwsza była bogata, wszyscy to wiedzieli, a kiedy ją znaleziono, miała zupełnie pustą portmonetkę.

Nagle przypomniał sobie Terry’ego, który podawał Shannonowi pięćdziesiątkę! Zatrzymał auto, żeby ochłonąć. Dobry Boże! Co mu chodzi po głowie?! Że to Terry ją zabił? Że ten banknot należał do Nancy Kent? Quentin potrząsnął z niedowierzaniem głową. Nie, Terry nie jest mordercą. To niemożliwe. Poza tym spędzili wtedy razem niemal cały wieczór, a kiedy się rozstawali, Terry był pijany w trupa. Prawie nie mógł chodzić, nie mówiąc o duszeniu. Co się z nim dzieje?! Jak mógł choćby pomyśleć o czymś takim?

Po chwili opanował się i ruszył dalej. Stąd miał już blisko. Zatrzymał się przed typowym nowoorleańskim bliźniakiem i sprawdził adres. Tak, dobrze trafił. Okna domu były ciemne, na podjeździe nie stało żadne auto. Quentin spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Uśmiechnął się lekko. Jaka szkoda, że będzie musiał zbudzić doktorka. Naprawdę wielka szkoda.

Wyłączył silnik i ruszył wprost do drzwi frontowych. Zadzwonił, odczekał chwilę i znowu zadzwonił. Żadnego szczękania, żadnych świateł. Zapukał, a ponieważ i tym razem odpowiedziała mu cisza, przeszedł na tyły domu. Wszedł po schodach, zapukał raz, a potem drugi. Bardzo ciekawe, pomyślał, wracając do samochodu. O jedenastej, w zwykły dzień pracy, doktor Walker wciąż był poza domem. Zdaje się, że jest nocnym markiem.

A może zadzwoniła do niego Anna? Może pojechał, żeby ją pocieszyć? – pomyślał, wcale niezachwycony taką perspektywą.

To wykluczone, dodał w duchu. Będę musiał do niego zadzwonić jutro rano.

Pojechał w kierunku St. Charles Avenue pod baldachimem rozłożystych, stuletnich dębów. Mijał posiadłości z przełomu wieków oraz Loyola i Tulane Universities. Znał te miejsca jak własną kieszeń. Mieszkał w tej okolicy, w maleńkim domu w zakolu Missisipi. Niedaleko stąd łączyły się dwa najsłynniejsze nadrzeczne bulwary: St. Charles i Carrollton, przechodząc w ślepą River Road.

Społeczność była tu mieszana, głównie młode, pracujące małżeństwa, ale także studenci i wykładowcy. Można też było znaleźć bungalowy, stare bliźniaki i domki, wszystkie odnawiane i remontowane. Quentin pojechał w dół i skręcił na podjazd. Zatrzymał się pod daszkiem. Wyłączył silnik i wysiadł. Myśli znów kłębiły mu się w głowie.

Tamtej nocy w tawernie Shannona stracił Terry’ego z oczu na jakąś godzinę. I to zaraz po incydencie z Nancy Kent!

Загрузка...