Klub Embrujo znajdował się na przedmieściu, blisko pętli autobusu numer 27. Wyglądał raczej jak fort niż klub taneczny; ze wszystkich stron był otoczony wysokim murem z wpuszczonymi w tynk kawałkami potłuczonych butelek po piwie – ten prymitywny system bezpieczeństwa gwarantował, że każdy, kto spróbuje wejść nielegalnie, zostawi na murze sporo krwawych śladów.
Podczas jazdy Becker właściwie pogodził się z myślą, że jego misja zakończyła się niepowodzeniem. Należało teraz zadzwonić do Strathmore’a i przekazać mu złą wiadomość – poszukiwania były beznadziejne. Zrobił, co mógł; pora wracać do domu.
Patrząc na tłum klientów przed wejściem do klubu, Becker nie był jednak pewny, czy sumienie pozwoli mu zrezygnować z dalszych poszukiwań. Nigdy jeszcze nie widział takiego zgromadzenia punków; większość miała czerwono-biało-niebieskie fryzury.
Westchnął. Zastanawiał się, co zrobić. Rozejrzał się dookoła i wzruszył ramionami. Gdzie indziej mogła pójść ta dziewczyna w sobotni wieczór? Przeklinając dobry los, wysiadł z autobusu.
By dostać się do klubu, trzeba było przejść wąskim, kamiennym korytarzem. Becker znalazł się w tłumie punków pchających się do środka.
– Zjeżdżaj z drogi, dupku! – wrzasnął do niego jakiś chłopak przypominający poduszkę na szpilki, równocześnie rozpychając się łokciami.
– Ładny krawat – odezwał się ktoś z boku i szarpnął go za krawat.
– Chcesz się pieprzyć? – spytała jakaś kilkunastoletnia dziewczyna, która wyglądała, jakby grała w filmie Świt nieboszczyków.
Po przejściu ciemnego korytarza Becker znalazł się w wielkiej betonowej sali, w której unosił się odór alkoholu i potu. To była surrealistyczna scena – w ogromnej sztucznej grocie setki ludzi poruszały się dokładnie tak samo, niczym zaczarowani. Podskakiwali do góry, przyciskając ręce do bioder, a ich głowy kołysały się bezwładnie jak pozbawione życia makówki. Jacyś wariaci rzucali się nurem ze sceny i lądowali w morzu ludzkich kończyn. Inni podrzucali się wzajemnie, jakby bawili się piłką plażową. Stroboskopowe oświetlenie sprawiało, że całość robiła wrażenie sceny z niemego filmu.
Stojące pod przeciwległą ścianą głośniki wielkości furgonetki ryczały tak głośno, że nawet najbardziej zapamiętali tancerze nie byli w stanie zbliżyć się na odległość mniejszą niż dziesięć metrów. Potężne basy grzmiały tak, że wszystko się trzęsło.
Becker zatkał uszy i rozejrzał się po tłumie. Wszędzie widział czerwono-biało-niebieskie głowy. W ścisku nie mógł dojrzeć, jak kto jest ubrany. Nigdzie nie widział nawet strzępu flagi brytyjskiej. Było oczywiste, że jeśli wejdzie w tłum, zostanie stratowany. Tuż obok ktoś zaczął wymiotować.
– Cudownie – jęknął Becker. Odsunął się od sceny w stronę pomalowanego sprayem holu.
W głębi kryło się wejście do wąskiego tunelu, prowadzącego na taras zastawiony stołami i krzesłami. Tu również kręciło się mnóstwo punków, ale w porównaniu z salą taneczną taras był dla Beckera niczym Shangrila – nad głową miał letnie niebo, a muzyka przestała go ogłuszać.
Ignorując zaciekawione spojrzenia, wszedł na taras. Rozluźnił krawat i usiadł przy najbliższym wolnym stoliku. Miał wrażenie, że od porannego telefonu Strathmore’a minęła cała wieczność.
Sprzątnął ze stołu kilka pustych butelek i położył głowę na rękach. Tylko kilka minut, pomyślał.
Dziesięć kilometrów od klubu mężczyzna w drucianych okularach jechał taksówką polną drogą.
– Embrujo – warknął, by przypomnieć kierowcy, dokąd ma jechać.
Kierowca kiwnął głową, przyglądając się z zaciekawieniem twarzy we wstecznym lusterku.
– Embrujo – mruknął do siebie. – Coraz ciekawsze towarzystwo.