Rozdział 89

Poranne słońce dopiero zaczęło oświetlać dachy Sewilli, a jego promienie z trudem docierały w głąb uliczek. Dzwony Giraldy wzywały wiernych na poranną mszę. Najwyraźniej wszyscy czekali na ten sygnał, gdyż nagle w całym barrio zaczęły się otwierać drzwi. Z domów wychodziły liczne rodziny. Uliczki Santa Cruz przypominały teraz tętnice, którymi płynęła życiodajna krew – mieszkańcy dzielnicy. Wszyscy śpieszyli do serca barrio, miejsca, które łączyło wszystkich – do ich Boga, ich świątyni, ich katedry.

Becker miał wrażenie, że w jego umyśle bije dzwon. Czy już zginąłem? Niemal niechętnie otworzył oczy. Pierwsze promienie słońca zmusiły go do przymknięcia powiek. Teraz już wiedział, gdzie trafił. Uważnie przyjrzał się uliczce, ale nigdzie nie widział mężczyzny w drucianych okularach. Pojawiły się natomiast liczne hiszpańskie rodziny. Wszyscy byli elegancko ubrani, rozmawiali, żartowali i zgodnie szli do kościoła.


Hulohot stał w dolnej części ulicy, ukryty przed wzrokiem Beckera, i przeklinał. Ogarnęła go frustracja. Gdy pierwsza rodzina zasłoniła mu ofiarę, Hulohot był pewny, że zaraz sobie pójdzie. A jednak w miarę jak rozlegało się echo kolejnych uderzeń w dzwony, z domów wychodziło coraz więcej ludzi. Pojawiło się drugie małżeństwo z dziećmi. Przywitało się z pierwszym, wymieniając obowiązkowy potrójny pocałunek.

Zaczęli rozmawiać i żartować. Po chwili dołączyła do nich kolejna grupa. Hulohot nie mógł już dostrzec Beckera. Wściekły, zaczął się przeciskać przez tłum. Musiał go znaleźć!

Zmierzał w górę uliczki, starając się przebić przez otaczające go marynarki, krawaty, czarne suknie, koronkowe czarne chusty. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ubrani na czarno ludzie szli razem, jak na procesji, uniemożliwiając mu przejście. Hulohot przeciskał się wśród nich z pistoletem w dłoni. Gdy dotarł do końca ślepego zaułka, wydał stłumiony, nieludzki okrzyk. David Becker znikł.


Becker wmieszał się w tłum. Idź tam, gdzie wszyscy, myślał. Oni wiedzą, co robią. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo, w szerszą ulicę. Ze wszystkich drzwi i bram wylewali się ludzie. Słychać było coraz głośniejsze bicie dzwonów.

Wciąż dokuczało mu pieczenie rany, ale krwawienie ustało. Czuł to. Starał się wyprzedzać idących obok ludzi. Gdzieś z tyłu wciąż ścigał go mężczyzna z pistoletem i na pewno się zbliżał.

Becker przechodził z jednej grupy ludzi do drugiej. Zgarbił się i pochylił głowę. Domyślał się, że zbliżają się do celu. Tłum gęstniał, choć ulica była coraz szersza. Teraz nie płynęli już dopływem, lecz głównym nurtem. Nagle zobaczył przed sobą katedrę i dzwonnicę.

Echo dzwonów odbijało się wielokrotnie od budynków otaczających plac. Becker był niemal ogłuszony. Ubrani na czarno ludzie zmierzali do otwartych szeroko drzwi katedry. Becker próbował wydostać się z tłumu, aby pójść w kierunku Mateus Gago, ale to było niewykonalne. Wszyscy szli ramię w ramię. Hiszpanie zawsze mieli osobliwe poglądy na temat bliskich kontaktów. Becker utkwił między dwiema otyłymi kobietami. Obie szły z zamkniętymi oczami, dając się nieść rzece ludzi. Mamrotały modlitwy i przesuwały palcami paciorki różańca.

Tuż przed wejściem do kamiennej katedry Becker raz jeszcze spróbował wydostać się z ludzkiej rzeki, tym razem kierując się w lewo. Prąd był zbyt silny. Religijne uniesienie, przepychanka, mamrotane modlitwy. Na próżno usiłował przeciwstawić się tłumowi. To było niemożliwe, podobnie jak płynięcie pod prąd morskiej rzeki. Zrezygnował. Był tuż przy wielkich drzwiach katedry. Miał wrażenie, że wbrew woli bierze udział w jakiejś uroczystej procesji. Nagle zorientował się, że jest już w kościele.

Загрузка...