ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Melanie gwałtownie usiadła na łóżku. Spojrzała na budzik, była za dwadzieścia czwarta. Przechyliła głowę i zaczęła nasłuchiwać, zastanawiając się, co też mogło ją obudzić. Wokół panowała tak głęboka cisza, że słyszała aparat dotleniający wodę w akwarium w pokoju Caseya.

Nadal zaniepokojona, wyjęła pistolet z szuflady stojącej koło łóżka komódki i postanowiła obejść cały dom. Najpierw zajrzała do synka. Chłopiec spał w tej samej pozycji, w jakiej wieczorem ułożyła go do snu. Sprawdziła drzwi wejściowe i okna we wszystkich pomieszczeniach. Nie znalazła nic podejrzanego.

Więc co ją obudziło?

Wiedziała, że już nie uśnie. Postanowiła zrobić sobie kawę i przejrzeć poranną gazetę. Zaniosła pistolet do sypialni, wróciła do drzwi frontowych i wyjrzała przez szybę. Gazeta leżała już na ganku. Zabrała ją, po czym przeszła do kuchni, nastawiła ekspres, usiadła na wysokim stołku przy blacie śniadaniowym i czekając, aż kawa się zaparzy, od niechcenia zaczęła przesuwać wzrokiem po nagłówkach na pierwszej stronie. Nagle zatrzymała spojrzenie w jednym punkcie, wracając myślami do wiadomości z poprzedniego dnia.

Nagły zgon oskarżonego o gwałt Jima McMiłliana.

Nagły zgon Thomasa Weissa. Kochanka nie zdążyła wytoczyć mu sprawy.

Do Melanie wracały fragmenty niedawnych rozmów, różne oderwane zdania. Zmarszczyła brwi. Jak to Bobby powiedział? „Dziwny zbieg okoliczności”. A Weronika, kiedy usłyszała od Melanie o śmierci Thomasa Weissa, jak zareagowała? „Los potrafi pisać niezwykłe scenariusze”.

Wyprostowała się i podniosła dłoń do ust. Już wiedziała, co ją obudziło, co nie dawało jej spokoju. To nie jakiś hałas dochodzący z dworu, ale wewnętrzny alarm wyrwał ją ze snu. Do jej świadomości przedarła się pewna myśl, która już od jakiegoś czasu dobijała się na powierzchnię. Nie chodziło o zbieżność między śmiercią Jima McMilliana i jej ojca, ale o następujące po sobie niedawne zgony trzech mężczyzn, którzy byli podejrzani o znęcanie się nad kobietami.

Trzech? Melanie potarła czoło. Dlaczego pomyślała o trzech?

Nagle przypomniała sobie. Prostytutka, którą przesłuchiwała w FBI. Co ona powiedziała o swoim niebezpiecznym kliencie? „Skurwiel nie żyje. Załatwiła to za was matka natura. I los”.

Znowu los.

Melanie sięgnęła po dzbanek z kawą. W głowie czuła kompletny zamęt. Napełniła kubek, ale nie podniosła go do ust. Czy istniał jakiś związek między tymi trzema zgonami? Bogaty przedsiębiorca, restaurator na dorobku i anonimowy klient ulicznych dziwek…

Co mogło łączyć trzech tak różnych mężczyzn?

Wszyscy byli podejrzani o znęcanie się nad kobietami.

I wszyscy zmarli.

– Mamusiu?

Melanie drgnęła i odwróciła się gwałtownie w stronę drzwi. W progu stał Casey. Jedną rączką przecierał oczy, a drugą tulił do piersi ukochanego pluszowego królika.

Zsunęła się ze stołka i podeszła do synka.

– Co tu robisz, skarbie? Jeszcze noc.

– Miałem zły sen. Ktoś cię zabrał i nie mogłem cię nigdzie znaleźć.

Przygarnęła małego do siebie, a on wtulił główkę w jej ramię.

– Nie bój się. Nikt mnie nie zabierze – powiedziała cicho i natychmiast pomyślała o Stanie i sprawie, którą zamierzał jej wytoczyć. Mocniej objęła Caseya.

– Chodź, kochanie, zaprowadzę cię z powrotem do łóżka. Położę się razem z tobą.

Melanie nie miała już czasu zastanawiać się nad śmiercią Thomasa Weissa i Jima McMilliana, bo natychmiast po przyjściu do pracy musiała przejrzeć najnowszy wykaz telefonów z gorącej linii Andersena: dwie strony nic niewnoszących do sprawy, prowadzących donikąd „tropów”, które musiała sprawdzić.

Czysta strata czasu.

Powinna być zadowolona, pocieszała się w duchu, że nie ma więcej zgłoszeń. Zaledwie kilkanaście. Zaraz po tym, jak Cleve Andersen wyznaczył nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów, telefon dosłownie się urywał, ale teraz, po trzech tygodniach, niewydarzeni informatorzy szczęśliwie stracili zapał.

A jednak Melanie nie była zadowolona. Ogarniało ją zniechęcenie i poczucie beznadziejności. Powinna zająć się sprawdzaniem swojej teorii, zamiast ślęczeć nad idiotycznymi wykazami. Kiedy wreszcie uporała się z nimi, sięgnęła po słuchawkę telefonu i wystukała numer lekarza sądowego.

– Cześć, Frank. Tu Melanie May z policji miejskiej. Rozmawialiśmy wczoraj o śmierci Jima McMilliana.

– Pamiętam, May. W czym mogę ci pomóc?

– Chciałam ci zadać tylko jedno pytanie. Czy, twoim zdaniem, McMillian mógł zostać zamordowany?

Lekarz milczał długą chwilę.

– Według mojego rozpoznania zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. Czy wiesz o czymś, o czym ja nie wiem?

– Nie, nie – zapewniła szybko. Nie chciała za żadne skarby, żeby Frank zadzwonił do FBI z informacją, że Melanie May usiłuje węszyć w sprawie, którą kiedyś prowadziła policja w Charlotte. – Źle się wyraziłam. Chciałam po prostu wiedzieć, czy można w ten sposób kogoś zamordować?

– Tak, to możliwe, chociaż w przypadku McMilliana nie doszukałem się niczego, co mogłoby wskazywać na zbrodnię. Digitalinę uzyskuje się z naparstnicy. Gdyby McMillian został otruty, znalazłbym ślady naparstnicy w treści żołądka, tymczasem nic takiego tam nie było.

– Jeśli zażywał digitalinę na serce, czy ktoś mógł podać mu zwiększoną dawkę, która w efekcie spowodowała zawał? W takim wypadku sekcja nic by nie wykazała, poza obecnością we krwi lekarstwa, które miało regulować pracę serca.

Frank odchrząknął. Rozmowa zaczynała go irytować.

– Masz jakieś podstawy przypuszczać, że McMillian został otruty? Uczepiłaś się tej sprawy tylko dlatego, że twój ojciec umarł podobnie. Czy ktoś groził McMillianowi? Czy jego żona wykupiła ostatnio drogą polisę na życie? Czy miał jakichś wrogów, którzy chcieliby się go pozbyć, w dodatku w tak wyrafinowany sposób?

– Nie… To znaczy, nie wiem. Niemniej zbieżność między…

Przerwał jej szorstko.

– Oglądasz zbyt wiele filmów sensacyjnych, May. Śmierć zawsze kryje w sobie zagadki, których nie umiemy rozwiązać. Ludzki organizm to nie prosta maszynka, którą można rozebrać na części i zobaczyć, co i jak, tylko coś cholernie skomplikowanego i nie do końca rozpoznanego. Bywa, że nie jesteśmy w stanie określić z całkowitą pewnością, dlaczego nagle przestaje funkcjonować. Jeśli nie masz żadnych konkretnych argumentów, to nie wiem, z jakich powodów miałbym rewidować swoje orzeczenie w sprawie zgonu McMilliana. Pozwolisz, że cię pożegnam. Melanie nie miała argumentów i zrezygnowana odłożyła słuchawkę.

– Co się tak na mnie gapisz? – napadła na Bobby’ego, który przyglądał się jej z niewyraźną miną. – Sprawdzam swoje hipotezy.

– Zwariowałaś? Wiesz, co ryzykujesz? Wystarczy jeden telefon od Franka Connella i wylecisz stąd na zbity pysk.

– Wiem. Będziesz mnie krył? – Przerzuciła notatki z poprzedniego dnia, znalazła to, czego szukała, i wstała zza biurka. – Gdyby szef o mnie pytał, powiedz, że poszłam szukać prostytutki, którą przesłuchiwałam.

Melanie podejrzewała, że Sugar podała fałszywy adres, tym bardziej że wskazany przez nią blok znajdował się w jednej z ładniejszych dzielnic Charlotte, z dala od ulicy, na której dwa dni wcześniej policja zgarnęła dziewczyny, za to w sąsiedztwie osiedla, gdzie mieszkała Ashley.

Drzwi otworzyła jakaś kobieta. Melanie przez sekundę była pewna, że miała rację. Pachnąca jeszcze kąpielą właścicielka mieszkania w niczym nie przypominała zniszczonej dziwki z pokoju przesłuchań w FBI.

Zdradziły ją oczy, w których zabłysła jakaś iskierka. Najwyraźniej Melanie trafiła pod właściwy adres.

– Sugar? – upewniła się jeszcze.

Kobieta odwróciła głowę. Z salonu dochodziły charakterystyczne odgłosy telewizyjnej kreskówki.

– Kathy – sprostowała. – Kathy Cook. Co cię sprowadza?

– Musze zadać ci kilka pytań.

– Mówiłam ci już, nie znam tego faceta. Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Melanie nie dała za wygraną.

– Nie chodzi mi o niego, tylko o tego, który cię pobił.

Na twarzy Kathy odmalowało się zdziwienie.

– Samson? A on ci do czego?

– Co miałaś na myśli, mówiąc, że matka natura i los załatwiły sprawę za nas?

Kathy ponownie zerknęła w stronę salonu.

– Mój dzieciak tam siedzi. Nie chcę żadnych kłopotów z glinami…

– Nie zamierzam przysparzać ci kłopotów. Powiedz mi, jak umarł. To bardzo ważne.

– Zaćpał się na śmierć. OK.? Teraz już sobie pójdziesz?

– Przedawkował – powtórzyła Melanie z nutą zawodu w głosie. To pasowało do Kathy. Alfonsi, różne męty, nocne ptaki, wszyscy brali narkotyki.

– Ja jestem czysta – oznajmiła Kathy na wszelki wypadek. – Nie dotykam tego gówna. Muszę utrzymać siebie i dzieciaka.

Melanie już wiele razy słyszała podobne zapewnienia, często składane przez ludzi tak naszprycowanych, że nie mogli ustać na własnych nogach. Tym razem jednak uwierzyła. Widziała w oczach Kathy upór i determinację, których nie dostrzegła w czasie przesłuchania.

– Był uzależniony? – zapytała. – Poznałaś go na ulicy?

Kathy pokręciła głową.

– Wtedy nie pracowałam jeszcze na ulicy, tylko miałam prawdziwą robotę. Dobrze płacili. Zapewniali żłobek dla dzieciaka, różne dodatki. Tak się spiknęliśmy. Jego biuro było po drugiej stronie ulicy. Miał wykształcenie, fach w ręku. – Parsknęła ze wzgardą. – Jak poznałam Samsona Golda, myślałam, że samego Pana Boga chwyciłam za nogi.

– Kiedy zaczął cię bić?

– Na początku to nie. Był… inny niż reszta. Ale jak wprowadził się do mnie, to mu się odmieniło. Zaczął ostro brać kokę, a jak przyćpał, to mu odbijało. Robił się z niego łajdak. No i stracił pracę, mnie też wyrzucili, bo ciągle do mnie przyłaził i wydzwaniał. – Na twarzy Kathy odmalowała się zaciętość. – Poszłam na policję. Cholera wie po co. Jeden z gliniarzy rozpoznał mnie i kazali mi zabierać tyłek. Nie kiwnęli palcem. Jak pracujesz na ulicy, jesteś kurwą, nie liczysz się.

Z salonu doszedł dziecięcy śmiech. Melanie pomyślała o Caseyu i serce się jej ścisnęło.

– Co było dalej?

– Wtrącił się los albo mój anioł stróż. Sam skręcił gdzieś prawdziwy dynamit… wiesz, hera zmieszana z koką. Czyściutki materiał, bardzo niebezpieczny. Można zdrowo przyładować. No i przyładował złoty strzał. Wiesz, co to znaczy? Koniec, kaput. – Kathy ściągnęła brwi. – Do dziś nie wiem, skąd to wziął. Żaden dealer nie sprzedałby czegoś takiego, rozumiesz? Nie pomyliłby się. Na ulicy w życiu nie kupisz czystego materiału. Jedna działka musiałaby kosztować tyle, co osiem zwykłych. Gdyby mój wiedział, co przyniósł, nie tknąłby proszku. Był pieprznięty, ale nie był durniem.

Melanie z trudem mogła opanować podniecenie. A więc jednak trzech. Trzech mężczyzn, którzy umarli w podejrzanych okolicznościach.

– Mamusiu, kto przyszedł?

Kathy obejrzała się przez ramię.

– Znajoma, kochanie. Oglądaj swoje kreskówki. Zaraz do ciebie przyjdę. – Zwróciła się do Melanie: – Nie mam czasu.

– Rozumiem. Dzięki. – Dotknęła lekko jej ramienia. – Nie zasługujesz na takie życie i na takie traktowanie. Jeśli będziesz potrzebowała pomocy odezwij się do mnie. Zrobię dla ciebie, co tylko będę mogła. Obiecuję.

Kathy skinęła głową, ale na jej twarzy malowała się nieufność. Melanie czuła, że dziewczyna nie zaznała w życiu zbyt wiele ludzkiej serdeczności i bezinteresowności:

– Nie musisz się o mnie martwić – oznajmiła szorstko. – Jakoś sobie radzę. Wychodzę z dołka. Mam widoki na dobrą robotę, z przedszkolem. Wcześniej bym się wykaraskała, ale musiałam zdobyć kasę na to mieszkanie. Chciałam, żeby dzieciak poszedł do dobrej szkoły, w dobrej dzielnicy. Niech ma porządnych kolegów, z porządnych rodzin. Nie chcę, żeby wyrósł z niego ktoś taki jak… – Urwała w pół słowa, jakby nagle sobie przypomniała, że rozmawia z. wrogiem, z kimś, kto stoi po drugiej stronie dzielącej świat barykady. – Muszę zająć się małym – burknęła.

– Ostatnie pytanie. Możesz mi powiedzieć, kiedy umarł Samson?

Kathy zastanawiała się chwilę, widać obliczała w myślach, ile czasu minęło od śmierci jej przyjaciela.

– Cztery miesiące temu. Tak, cztery miesiące. Przed Dniem Dziękczynienia. I powiem ci, że jest za co dziękować.

Загрузка...