ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Melanie leżała w łóżku i wpatrywała się w sufit. Nie mogła usnąć. Minął tydzień od dnia, kiedy poróżniła się z Bobbym. Tydzień od chwili, kiedy upokorzyła go – i siebie – wobec gliniarzy z FBI.

Przez ostatnie dni chodziła rozdrażniona, wszystko ją irytowało. Każde słowo, każdy gest kolegów w pracy przyjmowała jako wymierzoną pod swoim adresem złośliwość i nie potrafiła się skupić na robocie.

Nie mogła, jak chociażby dzisiejszej nocy, zmrużyć oka. Czwarta nad ranem, a ona nie śpi. Siedem bezsennych nocy. Pod rząd. Cholera!

Nie wierząc, że – uśnie, wstała i przeszła do kuchni zaparzyć kawę.

Włączyła ekspres, oparła się o blat i zapatrzyła się w płyn przesączający się do dzbanka. Ziewnęła szeroko, wdychając przy okazji aromatyczny zapach mokki.

W tej samej chwili przyszedł jej do głowy zbawienny pomysł. Miała poczucie, że znalazła rozwiązanie dręczących ją problemów.

Ktoś musi jej pomóc. Ktoś, kto miałby znacznie większy autorytet niż pierwszy lepszy prowincjonalny gliniarz. W Whistlestop była osamotniona. Bobby nawet nie próbował kryć, co myśli o jej teorii, podobnie jak ci ważniacy z FBI, a do szefa pójść nie mogła. Kazałby jej zapomnieć o sprawie, a wtedy albo musiałaby go posłuchać, albo pożegnać się z karierą.

Pozostawało pytanie, do kogo powinna się zwrócić?

Nie dysponowała żadnymi dowodami, nie znalazła też żadnych powiązań między ofiarami. Potrzebowała mocnych argumentów, czegoś, czego nie sposób zlekceważyć.

Musiała znaleźć kolejnego „boksera”, który zmarł w dziwnych okolicznościach.

Wyprostowała się gwałtownie. Oczywiście! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Prawdopodobnie jest znacznie więcej ofiar, bo morderca mógł działać od wielu lat.

Zapomniała o kawie, co w jej przypadku znaczyło wiele, i zaczęła nerwowo krążyć po kuchni. Natrafiła na pierwsze trzy ofiary ot tak, przez zwykły przypadek, ale teraz już wiedziała, czego szukać. Damskich bokserów, którzy pożegnali się z życiem w niecodziennych okolicznościach.

Czy to trudne zadanie?

Wkrótce miała się o tym przekonać. Przez kilka następnych tygodni każdą wolną chwilę poświęcała na poszukiwanie niezbędnych dowodów. Prawie nie sypiała. Zaniedbywała Caseya, który całe popołudnia i wieczory tkwił przed telewizorem.

Nie widywała się z siostrami, czasami tylko dzwoniła do nich i zamieniała kilka słów. W pracy ograniczała się do odfajkowywania najbardziej podstawowych obowiązków, resztę pozostawiając Bobby’emu. Zachowywała się jak człowiek owładnięty obsesją. Nic się nie liczyło poza upartym pragnieniem udowodnienia własnej racji.

Przesiadywała długie godziny w bibliotece. Kiedy ojciec zabierał Caseya na weekend, pojawiała się w czytelni z chwilą otwarcia drzwi i wychodziła, gdy gaszono światła. Przeglądała uważnie mikrofilmy z archiwalnymi wydaniami „Charlotte Observer”, studiując zamieszczane tam nekrologi.

Zaczęła od numerów sprzed półtora roku. Szukała jakichkolwiek informacji na temat podejrzanych wypadków, ale szybko się zorientowała, że w nekrologach wszystko wydaje się podejrzane. Wykluczyła morderstwa, bardzo młodych i bardzo starych mężczyzn oraz tych, którzy „odeszli po długiej chorobie”. Odnotowywała nazwiska wszystkich zmarłych na zawał.

Początkowo sądziła, że rzecz będzie prosta, jednak z czasem zrozumiała, że szuka igły w stogu siana. Podjęła się żmudnego, niemal niewykonalnego zadania.

W miarę jak lista stawała się coraz dłuższa, entuzjazm malał, ale determinacja pozostała. Melanie przypominała psa, który poczuł zapach kości i, mimo piętrzących się trudności, za wszelką cenę zamierza ją ucapić.

Nocami studiowała przypadki seryjnych morderców. Ted Bundy. Syn Sama. Zabójca dzieci z Atlanty. Morderca z Green River. W materiałach FBI, z których korzystała, co i rusz napotykała nazwisko Connora Parksa.

Z poszukiwań wynikało, że niemal wszyscy seryjni mordercy byli mężczyznami. Na ogół upatrywali sobie ofiary jednego koloru skóry i zwykłe operowali na ściśle określonym terenie. Zabijali według z góry przyjętego „wzoru”, trzymali się pewnego rytuału. Ten ostatni mógł się rozwijać, ale podstawowy wzorzec zawsze był taki sam. Zostawiali na miejscu zbrodni swój podpis, informację dla prowadzącego dochodzenie, która pozwalała zrekonstruować ich sposób myślenia i zazwyczaj prowadziła do ujęcia winnego.

Kiedy tylko znajdzie potwierdzenie swoich przypuszczeń, pójdzie do Connora Parksa.

Litery zaczynały tańczyć jej przed oczami. Potarła czoło. Była zmęczona i coraz bardziej przygnębiona. Wstała z łóżka, usiłując odegnać złe myśli.

Nic dziwnego, że ogarniało ją przygnębienie wobec wynaturzeń, z którymi miała do czynienia. Nie była w stanie zrozumieć, co może tak strasznie wykrzywić psychikę człowieka i pchnąć do tak nieludzkich aktów wobec bliźnich. Co się dzieje w umyśle potwora, który dokonuje jednej zbrodni za drugą? Szuka patologicznego ukojenia? Skąd biorą się takie bestie?

Jak się od nich uwolnić?

Wzdrygnęła się i spojrzała w stronę sypialni Caseya. Poczuła lęk, przejmujący, przenikający ciało do szpiku kości.

Serce zaczęło jej bić szybciej, dłonie zwilgotniały, oddech stał się płytki i urywany. Podeszła szybko do drzwi i zajrzała do tonącego w mroku pokoju.

Casey śpi spokojnie, jest bezpieczny.

Melanie długo stała w progu sypialni synka, wsłuchując się w jego oddech. Leżał na brzuchu, jedną rączką obejmował ukochanego pluszowego królika, a drugą dinozaura.

Tak szybko rośnie, pomyślała. Niedługo poprosi, żeby wyniosła ukochane pluszaki na strych i będzie się złościł, gdy mama pocałuje go przy kolegach.

Podeszła do łóżka i poprawiła kołdrę.

– Kocham cię – szepnęła, nachylając się nad synkiem i muskając ustami jego policzek. – Śpij dobrze.

Wyszła z pokoju, nagle podniesiona na duchu i silniejsza. Skoro zaczęła swoje prywatne dochodzenie, musi doprowadzić je do końca, nawet jeśli ów koniec miałby przynieść tylko rozczarowanie.

Raz jeszcze spojrzała na synka i wróciła do swojej sypialni. Zdjęła legginsy i koszulkę, ubrała się w piżamę. Jutro rozpocznie kolejny etap poszukiwań, to znaczy zacznie sprawdzać informacje z nekrologów.

Ze względów praktycznych zamierzała zająć się najpierw ostatnimi zgonami i stopniowo cofać się w czasie. Przeszła do łazienki i wycisnęła pastę na szczoteczkę. W przypadku niedawnych zgonów bez trudu odnajdzie rodziny zmarłych.

Odszuka wynotowane nazwiska w komputerowej bazie danych policji miejskiej i w ten sposób uzyska adresy oraz numery telefonów. Nie wiedziała jeszcze, do jakiego pretekstu się ucieknie, by uwiarygodnić przed ludźmi swoją ciekawość. Przepłukała dwukrotnie usta. Jutro będzie miała czas na namysł, pomyślała, gasząc światło w łazience, i z szerokim ziewnięciem wsunęła się pod kołdrę.


„Jutro” przyszło nie wiedzieć kiedy. Melanie w mgnieniu oka wykąpała się i ubrała, a potem obudziła Caseya. Zjadła z synkiem śniadanie, odwiozła go do przedszkola i zameldowała się w pracy.

W wolnych chwilach, między sprawdzaniem zgłoszeń w sprawie śmierci Joli Andersen, które napłynęły ostatniej nocy, oględzinami zdemolowanego kilka godzin wcześniej lumpeksu, przyjmowaniem skarg na bezdomnych, którzy koczowali w parku miejskim, dzwoniła do wytypowanych przez siebie rodzin.

Za każdym razem uciekała się do innych wyjaśnień. Czasami powoływała się na informacje znalezione w nekrologu, kiedy indziej coś wymyślała: mówiła, że jest koleżanką zmarłego z czasów studiów, przedstawicielką lokalnej loterii, daleką, przez wszystkich zapomnianą kuzynką, która po latach chciałaby nawiązać kontakt z krewnymi.

Przeprowadziwszy kilkanaście rozmów, była już ekspertem w improwizowaniu różnych mniej lub bardziej prawdopodobnych historyjek. Nigdy nie podejrzewała, że potrafi tak rewelacyjnie łgać. Najwyraźniej nie doceniała własnych możliwości, a może po prostu nigdy nie miała okazji, by dać im pole.

Koło południa Bobby, który dotychczas obserwował ją w milczeniu, zapytał, co robi.

Podniosła głowę, przytrzymując słuchawkę ramieniem, gotowa wystukać kolejny numer.

– Odrabiam lekcje.

Na widok zdziwienia, malującego się na twarzy partnera, dodała szybko:

– Lepiej nie zadawaj żadnych pytań. Oficjalnie o niczym nie wiesz.

Nieoficjalnie doskonale wiedział, co tak ją pochłania, odgadywała to z jego miny. Dopóki się nie zwierzała, mógł udawać ślepego i głuchego. Wystarczyłoby jednak jedno nieopatrzne słowo z jej strony i Bobby musiałby zameldować szefowi, czym zajmuje się dociekliwa koleżanka w godzinach służbowych, albo stałby się jej wspólnikiem. Chciała mu oszczędzić jednego i drugiego. To było jej prywatne dochodzenie i tylko ona powinna ponosić odpowiedzialność w razie niepowodzenia.

Bobby zerknął na drzwi prowadzące do gabinetu Greera.

– Nie możesz zostawić tej sprawy w spokoju? Musisz dowieść wszystkim, że porucznik Melanie May ma rację?

Zabolały ją te słowa, ale tym razem nie dała ponieść się emocjom.

– Nie, nie mogę zostawić tej sprawy w spokoju.

I wcale nie chodzi mi o dowodzenie wszystkim swoich racji. To ja muszę wiedzieć, że mam rację. Ktoś morduje tych facetów, Bobby, a ja nie mogę pozwolić, żeby zbrodnie uszły bezkarnie. Taka już jestem, że nie mogę.

– Na pewno dobrze wiesz, co robisz? Możesz się nieźle przejechać.

Bobby nie musiał jej tego mówić, bo doskonale zdawała sobie sprawę, ile ryzykuje. Przechyliła lekko głowę.

– Naprawdę wiem, co robię, i dlatego nie chcę, żebyś się wtrącał.

Bobby wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, po czym wrócił do pracy, dając tym samym do zrozumienia, że uważa temat za zamknięty. I że będzie wspierał ją swoim milczeniem.

– Bobby? – Kiedy podniósł udręczony wzrok na swoją szaloną partnerkę, posłała mu serdeczny, pełen wdzięczności uśmiech. – Dzięki.

Загрузка...