ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Melanie wjechała jeepem na parking przed budynkiem policji w Whistlestop. W głowie czuła jeszcze zamęt po tym, co usłyszała od Sugar. Wrzuciła luz i wyłączyła silnik.

Miała trzy trupy. Trzech mężczyzn, którzy znęcali się nad kobietami i uszli sprawiedliwości. Wszyscy trzej zmarli wskutek dziwnych przypadków losowych. Wszyscy byli, w pewnym sensie, ofiarami własnych słabości.

Raz jeszcze podsumowała w myślach znane fakty. Amator kokainy przedawkował mieszankę, której nie powinien był mieć w domu, a już na pewno jej zażywać. Chorego na serce zabija substancja, która miała chronić jego zdrowie. Alergik ginie we własnym samochodzie, próbując uniknąć śmiertelnych użądleń.

Jaki związek może istnieć między tymi trzema zgonami? Czyżby chodziło wyłącznie o niezwykłą zbieżność zdarzeń? A może – o boskie wyroki?

Melanie oparła się o zagłówek i zamknęła oczy, próbując uporządkować myśli. Nie mogła uwierzyć w przypadkową śmierć. Była prawie pewna, że ci trzej ludzie zostali zamordowani. Że zginęli z tej samej ręki.

Z tej samej ręki. Jeśli miała rację, w okolicach Charlotte grasował seryjny morderca, którego ofiarą padali amatorzy przemocy.

Pokręciła głową. Wiedziała, że nikt nie potraktuje serio jej przypuszczeń, bo brzmiały zbyt nieprawdopodobnie. A jednak musiało coś łączyć te trzy ofiary z mordercą. Obiecała sobie, że dotrze do prawdy.

Otworzyła drzwiczki akurat w tym samym momencie, kiedy z budynku wyszedł jej partner.

– Bobby! Musimy porozmawiać – zawołała do niego podniecona.

Bobby podszedł do samochodu.

– Nie wysiadaj. Mają podejrzanego w sprawie Andersen. Szef chce, żebyśmy byli przy pierwszym przesłuchaniu.

– Jedziemy. – Zatrzasnęła drzwi i przekręciła kluczyk w stacyjce. Kiedy Bobby wskoczył do środka, nacisnęła na gaz. – Co to za jeden?

– Nazywa się Jenkins. To on groził Joli tej nocy, kiedy została zamordowana. Kilka dni temu trafili na jego ślad. Barman go rozpoznał i zadzwonił od razu do FBI.

– Pojawił się w tym samym klubie? – Melanie pokręciła głową. – Albo facet jest niewinny, albo niedorozwinięty.

– Zajrzeli do komputerowych baz danych. Był wcześniej notowany: napad, pobicie. Nie dostał wyroku, ale wszystko wskazuje, że to porywczy chłoptaś. Po raz ostatni miał do czynienia z prawem, kiedy złamał komuś na łbie kij bilardowy. Melanie słuchała w milczeniu. Charakterystyka Jenkinsa zupełnie nie pasowała do profilu mordercy, który skonstruował Connor Parks. Chłopak zdawał się być przeciwieństwem eleganckiego i zamożnego przystojniaka z wizerunku nakreślonego przez Parksa.

– Uważają, że to on zabił? – zapytała z powątpiewaniem.

Bobby wzruszył ramionami.

– Dla mnie to dość oczywiste. Miał motyw. Był w klubie tamtej nocy i groził Joli.

– Zobaczymy – mruknęła Melanie, nadal nieprzekonana. – Ciekawe, co ma do powiedzenia na swoją obronę.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Przejechawszy przez zielone i zadbane śródmieście Charlotte, Melanie skręciła w South Davidson i zatrzymała się na Government Plaza przed budynkiem FBI.

– Kryłem cię – powiedział Bobby. – Musiałem łgać. Powiedziałem szefowi, że pojechałaś sprawdzić jakąś informację, która wypłynęła w ostatnich zgłoszeniach, i że spotkamy się dopiero tutaj. Na szczęście wróciłaś wcześniej.

Mel posłała przyjacielowi pełen wdzięczności uśmiech.

– Dzięki, partnerze. Jestem ci winna drinka.

– Powiesz mi, co jest grane?

Pamiętasz ten artykuł we wczorajszej gazecie? O śmierci Jima McMilliana?

– Oczywiście.

– Dzisiaj w nocy nie mogłam spać. Wreszcie uświadomiłam sobie, co nie daje mi spokoju. Wydało mi się dziwne, że trzech damskich bokserów umiera niemal w tym samym czasie. Co więcej, wszyscy trzej giną zupełnie nieoczekiwanie za sprawą przypadku.

– Pogubiłem się. Jakich trzech bokserów? O kim mówisz?

Melanie wyłuszczyła całą sprawę w szczegółach, zaczynając od Thomasa Weissa, a kończąc na porannej rozmowie z Sugar. Otworzyła drzwi jeepa i spojrzała na swojego partnera.

– Trzech, Bobby – podsumowała. – Trzech bokserów, którzy wyzionęli ducha za sprawą tajemniczego zrządzenia losu.

Bobby zasępił się.

– Chcesz powiedzieć, że te zgony są ze sobą w jakiś sposób powiązane?

– To właśnie próbuję ci wyjaśnić, do jasnej cholery. – Odwróciła na moment wzrok. – Nie widzisz tego? Nie rozumiesz, że wnioski same się nasuwają?

– Nie wiem, Mel. Mam mówić szczerze? – Skinęła głową. – Moim zdaniem jest to bardzo naciągane. – Bobby z zafrasowaną miną podrapał się po brodzie. – Wyjaśnij mi, co niby miałoby łączyć tych trzech facetów?

– Wszyscy znęcali się nad kobietami i w taki czy inny sposób uszli sprawiedliwości. No i wszyscy umarli w niezwykłych okolicznościach.

– Tak, tak, ale poza tym nie mieli ze sobą nic wspólnego. Mieszkali i pracowali w zupełnie innych częściach miasta. Byli w różnym wieku, mieli różne wykształcenie. Pochodzili z różnych środowisk. Wszystko ich dzie…

– Wiem. – Melanie przerwała tę wyliczankę. – Moja teoria ma więcej dziur niż blok sera szwajcarskiego.

– Ejże. – Bobby podniósł ręce w geście kapitulacji. – Nie zabijaj posłańca. Jeśli uważasz, że ze mnie surowy sędzia, to poczekaj, co powie szef.

Wysiedli z wozu i ruszyli w kierunku wejścia do imponującego wieżowca ze szkła i betonu, w którym mieściły się biura FBI.

– Znowu próbujesz ratować mój tyłek? – zagadnęła Melanie.

– Ktoś musi. Nie chciałbym, żeby Greer cię wylał z roboty. Zdążyłem przyzwyczaić się do twojej obecności. Przy tobie człowiek nie może się nudzić.

– Dziękuję za komplement.

Kiedy weszli do holu ozdobionego freskami Franka Longa, owionął ich miły chłód klimatyzowanego wnętrza. Skierowali się ku windom. Melanie ogarnęła spojrzeniem prace artysty. Lubiła jego śmiałe, pełne rozmachu kompozycje, łączące elementy sztuki klasycznej i nowoczesnej.

– Nie mówię, że nie masz racji – ciągnął Bobby, wsiadając do kabiny. – Chcę tylko powiedzieć, że na razie nie kupuję twojej teorii. Spróbuj pokopać głębiej, zobacz, czy uda ci się coś znaleźć, i dopiero wtedy idź z tym do szefa.

– Poczekajcie!

Melanie zablokowała w ostatniej chwili zamykające się powoli drzwi i do windy wcisnął się Connor Parks z butelką szampana pod pachą. Uśmiechnął się szeroko.

– Cześć, Cukiereczku. Cześć”, Taggerty. Bobby stłumił chichot, a Melanie posłała Parksowi jadowite spojrzenie.

– Co tu robisz, Parks? Słyszałam, że Cleve Andersen dał ci solidnego kopa w tyłek. Odsunęli cię podobno od sprawy?

W kącikach ust Parksa pojawił się ledwie widoczny uśmieszek.

– Śmieszna historia, bo ja słyszałem to samo o tobie. Wygląda na to, że ktoś się ulitował i postanowił rzucić nam dzisiaj kość.

W duszy biednej Melanie antypatia do Parksa walczyła o lepsze z podziwem. Musiała przyznać, że jest niełatwym przeciwnikiem. Uniosła brew i wskazała ruchem głowy butelkę.

– Będziesz popijał kość, czy też świętował zamknięcie dochodzenia? A może po prostu nie lubisz pić w samotności?

Ostatnie słowa były ciosem poniżej pasa, z czego Melanie doskonale zdawała sobie sprawę. Chciała, żeby zabolały. I zabolały. Twarz Parksa na moment stężała. Winda stanęła i drzwi rozsunęły się z cichym szelestem. Wyszli na korytarz, gdzie stało już kilka osób, wśród nich Steve Rice. Na widok Parksa skinął ponaglająco w jego stronę.

Connor spojrzał na Melanie. Nie był już zły, tylko rozbawiony.

– To rekwizyt, Cukiereczku. Przyglądaj się, jak pracują duzi chłopcy, to może czegoś się nauczysz.

Już miał odejść, ale go zatrzymała, zbyt zaintrygowana, by wziąć sobie do serca przycinek, którym odpłacił jej za uwagę rzuconą w windzie.

– To ten sam gatunek szampana, który znaleźliśmy w pokoju Andersen.

– Widzisz? Jednak się uczysz.

Загрузка...