ROZDZIAŁ DRUGI

Charlotte, Karolina Północna

środa, I marca 2000


Porucznik Melanie May stała w drzwiach motelowego pokoju i spoglądała na ofiarę przywiązaną za nogi i ręce do łóżka.

Dziewczyna była naga. Leżała na plecach, oczy miała otwarte. Jej usta czyjaś dłoń zalepiła srebrną taśmą. Krew spływająca z twarzy zakrzepła w duże, rdzawe plamy. Najwyraźniej zaczął się już rigor mortis* [Rigor mortis (łac.) – stężenie pośmiertne mięśni (przyp. red.)], co oznaczało, że młoda kobieta nie żyła przynajmniej od ośmiu godzin.

Melanie niepewnie postąpiła krok w stronę wejścia. Brała akurat poranny prysznic, kiedy zadzwonił jej szef, Greer. Z ręcznikiem przyciśniętym do piersi prosiła go trzy razy, by powtórzył, o co chodzi.

Od kiedy pracowała w Whistlestop, czyli od trzech lat, nie zetknęła się z ani jednym przypadkiem morderstwa. O ile wiedziała, w tym małym, spokojnym miasteczku, leżącym na obrzeżach Charlotte, nigdy dotąd nie zdarzyła się ani jedna zbrodnia.

Szef polecił jej stawić się w „Sweet Dreams Motel”. Natychmiast.

Najpierw musiała jednak zorganizować opiekę dla swojego czteroletniego synka, Caseya. Kiedy już to załatwiła, wbiła się w mundur, przypięła pas z pistoletem, mokre włosy związała w węzeł. Była prawie gotowa, gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach. Przyszła sąsiadka, która zgodziła się zająć Caseyem.

Teraz, po niecałych dwudziestu minutach, spoglądała z przerażeniem na pierwszą ofiarę morderstwa, z jaką się zetknęła, i modliła się w duchu, by nie zwymiotować.

Oderwała wzrok od ciała i rozejrzała się po pokoju. Wnosząc z liczby mrowiących się tu ludzi, musiała przyjechać na miejsce zbrodni ostatnia. Jej partner, Bobby Taggerty – kościsty, wysoki rudzielec przypominający zapałkę – robił dokumentację fotograficzną miejsca zbrodni. Szef stał w kącie i prowadził ożywioną rozmowę z dwoma detektywami z wydziału zabójstw w Charlotte.

Na zewnątrz stało dwóch mundurowych z posterunku w Whistlestop i dwóch innych z Charlotte. Jakiś człowiek, którego nie znała, nachylał się nad ciałem.

Co robią tutaj ci wszyscy ludzie z policji w Charlotte? – zastanawiała się. Dlaczego przyjechało iż aż tylu? Niewielki, słabo obsadzony posterunek w Whistlestop był podporządkowany departamentowi policji hrabstwa Mecklenburg w Charlotte, który zatrudniał w sumie tysiąc czterystu policjantów, dysponował najnowocześniejszym sprzętem oraz specjalistycznymi laboratoriami do badań kryminalistycznych. Nic dziwnego, że na miejscu zbrodni pojawili się ludzie z Charlotte, chociaż zgodnie z wszelkimi zasadami wstępne dochodzenie należało do Whistlestop. Ci z Charlotte powinni wkroczyć dopiero wtedy, gdy posterunek zwróciłby się o pomoc do wyższej instancji.

To nie było zwykłe morderstwo. Chodziło o coś naprawdę poważnego, Melanie postanowiła, że za nic nie da się odsunąć od sprawy tym ważniakom z Charlotte.

Chcąc zaakcentować swoją decyzję, energicznie wkroczyła do pokoju – i natychmiast uderzył ją przykry fetor. Nie rozkładu, bo ten jeszcze się nie zaczął, ale kału i uryny, jak to czasami zdarza się przy gwałtownej śmierci.

Odruchowo zatkała nos, przymknęła oczy i przełknęła ślinę, walcząc z nudnościami. Nie może zwymiotować, nie w obecności facetów z Charlotte, I tak już mieli wystarczająco lekceważącą opinię na temat posterunku w Whistlestop. Uważali, że pracują tu sami prowincjonalni partacze i frustraci, którym nie udało się zaczepić gdzie indziej. Nie zamierzała utwierdzać ich w tym przekonaniu, nawet jeśli w jakimś stopniu zgadzała się z nimi.

– Ej ty, Cukiereczku? – Melanie otworzyła oczy. Facet stojący koło łóżka mierzył ją pogardliwym spojrzeniem i przywoływał skinieniem dłoni. – Masz zamiar rozkleić się, czy też ruszysz dupę i zabierzesz do roboty? Potrzebna mi twoja pomoc.

Kątem oka dostrzegła, że szef i dwóch dochodzeniowców z Charlotte przyglądają się jej uważnie. Rozzłoszczona podeszła do łóżka.

– Nazywam się May. Porucznik May. Żadne „Ej ty” i żadne „Cukiereczku”.

– Wszystko jedno. – Mężczyzna machnął dłonią i podał jej lateksowe rękawiczki. – Nałóż je i pomóż mi.

Wyszarpnęła mu rękawiczki, naciągnęła i przyklękła koło ciała.

– Pan się jakoś nazywa?

– Parks.

Zionął alkoholem. Nieświeży oddech i wymięta twarz wskazywały, że poprzedniego wieczoru musiał sporo wypić.

– Jak rozumiem, z departamentu policji hrabstwa Mecklenburg w Charlotte?

– FBI – prychnął ze zniecierpliwieniem. – Mogłabyś wreszcie zabrać się do roboty, Cukiereczku? Trup ci stygnie.

Melanie spojrzała na Parksa ze zdumieniem i nieukrywaną niechęcią, ale najwyraźniej było mu wszystko jedno, co sobie o nim pomyśli.

– Co mam robić?

– Widzisz to? Pod tyłkiem? – Wskazał na koniuszek jakiegoś błyszczącego przedmiotu wystający spod ciała. – Ja ją uniosę, a ty to wyciągnij.

Skinęła głową. Dziewczyna była co prawda drobna, ale śmierć sprawiła, że Parksowi, który do ułomków nie należał, wcale nie było łatwo ją ruszyć. Posapując, dźwignął w górę biodra denatki i Melanie wyciągnęła spod nich błyszczące opakowanie na prezerwatywy. Było otwarte i puste.

Parks wyjął z jej ręki opakowanie i przyglądał się mu przez chwilę, ściągnąwszy brwi w głębokim namyśle. Melanie obserwowała go, zastanawiając się, z jakiego powodu sprowadzono go na miejsce zbrodni. Dlaczego akurat to morderstwo zwróciło uwagę nie tylko departamentu policji hrabstwa Mecklenburg w Charlotte, ale i FBI?

Parks podniósł przekrwione oczy na Melanie.

– Wiesz, co się tu mogło zdarzyć, May? Masz już jakąś błyskotliwą teorię?

– Wnosząc z sinego zabarwienia skóry i braku ran, prawdopodobnie została uduszona. Pewnie poduszką. Poza tym nic nie potrafię powiedzieć. W każdym razie jeszcze nie teraz.

– Rozejrzyj się uważnie, czytaj ze śladów. Wszystkie potrzebne dane znajdują się w tym pokoju. – Parks wskazał głową skąpą bieliznę rzuconą na fotel i pustą butelkę po szampanie stojącą na podłodze. – Widzisz te rzeczy? Dziewczyna przyjechała tutaj z własnej woli. Na dymanko. Nikt nie zaciągnął jej siłą do tego pokoju ani do tego łóżka.

– A to, że została przywiązana? To też część, jak to pan ładnie nazwał, dymanka?

– Według mnie tak. Zastanów się. Na ciele nie ma żadnych widocznych obrażeń, a gdyby ktoś ją przywiązał przemocą, z całą pewnością by były. Nie jest łatwo skrępować dorosłego człowieka wbrew jego woli. Nawet bardzo silny mężczyzna miałby z tym problemy. Przyjrzyj się jej nadgarstkom i kostkom. Najmniejszych otarć. A musiałyby być, gdyby się szarpała.

Melanie nachyliła się nad ciałem. Parks rzeczywiście miał rację. Żadnych otarć, tylko niewielkie sine pręgi od zaciśniętych sznurków.

– Facet może mieć dwadzieścia kilka, góra trzydzieści lat. Przystojny. Nawet jeśli nie jest dobrze sytuowany, sprawia wrażenie kogoś, komu się powiodło. Jeździ dobrym, drogim wozem, najpewniej europejskim. Ma bmw albo jaguara.

Melanie słuchała z niedowierzaniem.

– Skąd możesz to wszystko wiedzieć? – zapytała, podobnie jak Parks bezceremonialnie przechodząc na ty.

– Stąd, że ta dziewczyna nie wygląda na dziwkę z ulicy. Jest zadbana, wręcz wychuchana. Młoda, efektowna, z dobrej rodziny, z dobrymi…

– Chwileczkę – gwałtownie przerwała Parksowi. – Kto to jest?

– Joli Andersen. Najmłodsza córka Cleve’a Andersena.

– O żesz… – mruknęła Melanie.

Teraz już rozumiała. Andersenowie byli jedną z najstarszych i najbardziej wpływowych rodzin w Charlotte. Byli bankierami i politykami, zasiadali w rozmaitych komitetach obywatelskich, radach nadzorczych, przewodniczyli organizacjom społecznym i dobroczynnym. Cleve Andersen musiał dobrze znać zarówno burmistrza Charlotte, jak i gubernatora stanu.

– Dlatego się tu pojawiłeś. Ty i chłopcy z FBI – powiedziała. – Bo to Andersenówna.

– Bingo. Media tylko czekają na podobne sensacje. Gdy ginie ktoś znany, wiadomość roznosi się piorunem. Dziewczynę znalazła pokojówka i natychmiast poleciała z wrzaskiem do szefa motelu. Pierwsze co zrobił, to sprawdził tożsamość panienki, no i wtedy zaczęło się dziać naprawdę ciekawie. Gość wpadł w panikę, zadzwonił do FBI i zgłosił dyżurnemu gliniarzowi nie tylko to, co się stało, ale również kim jest ofiara. Wtedy, ciupasem ściągnęli mnie tu za dupę, żebym spojrzał fachowym okiem.

Melanie słuchała uważnie jego relacji.

– Rodzina już wie?

– A jakże. Dowiedzieli się szybciej niż ty i twój szef, Cukiereczku. – Parks wrócił do swoich hipotez: – Musiało być mniej więcej tak, jak ci to opisałem. Dziewczyna była przyzwyczajona do luksusu i cholernie rozpieszczona. Taka by się nie zadała się z byle dupkiem ze stacji benzynowej.

– Mogła się zerwać starym ze złotego łańcucha – powiedziała Melanie. – Mogła przyćpać.

– Nic nie wskazuje, żeby brała narkotyki. A co do zerwania? Popatrz na jej ciuchy. Popatrz, jakim wozem tu przyjechała. Nie, to nie ten trop.

Melanie zmarszczyła czoło, usiłując przypomnieć sobie plotki na temat najmłodszej córki Andersena, które wyczytała w różnych gazetach. Parks miał rację, to nie ten trop.

– Więc dlaczego przyjechała do motelu z jakimś obcym facetem?

– A kto mówi, że z obcym?

Melanie spojrzała na jeszcze niedawno piękną, teraz zdeformowaną przez śmierć twarz Joli Andersen o szeroko otwartych oczach, w których zastygło przerażenie.

– I potem ją zabił.

– Tak, chociaż początkowo nie miał takiego zamiaru. Jestem prawie pewien, że zaczęła protestować, kiedy seks zrobił się zbyt ostry… albo mu nie stanął i dziewczyna go wyśmiała, poniżyła? Facet stracił panowanie nad sobą. Zakleił jej usta, żeby ją uciszyć, i wtedy się przeraziła, zaczęła się szarpać. Musiała zupełnie wyprowadzić go z równowagi. Inaczej sobie zaplanował tę noc, był urażony i wściekły. Przycisnął poduszkę do twarzy dziewczyny, żeby dać jej nauczkę, żeby się wreszcie uspokoiła.

– Skoro nie zamierzał jej zabijać, dlaczego miał ze sobą taśmę, którą zakleił jej usta? – Melanie sceptycznie pokręciła głową. – Według mnie wszystko zaplanował.

– Nie mówię, że nie odgrywał wcześniej podobnych scen. Mógł się tak zabawiać wiele razy z wynajętymi panienkami. Zrozum, on realizował scenariusz, który miał w głowie, który ciągle udoskonalał, wprowadzał subtelne poprawki. Piękna dziewczyna. Sznur. Uległość. Taśma. A dzisiejszej nocy morderstwo. Pogadaj z miejscowymi dziwkami, któraś musiała się na niego natknąć. Postawię ci butelkę burbona, gdyby było inaczej.

Melanie słuchała Parksa z nabożnym zdumieniem, lecz zarazem nie dowierzała mu. Co prawda jego hipotezy brzmiały sensownie, ale to wszystko mógłby wiedzieć tylko jasnowidz.

– Nie sądzisz, że uprawiasz niebezpieczną grę? To tylko przypuszczenia, a traktujesz je jak prawdę. W ten sposób na samym wstępie niepotrzebnie zawężasz pole działania. Bawisz się w zgadywanie, choć nie masz ku temu żadnych przesłanek.

– A na czym, jak nie na zgadywaniu, polega twoim zdaniem praca policji? Snujemy przypuszczenia, kierujemy się instynktem. Liczymy na szczęście. Poza tym jestem naprawdę dobry w zgadywankach. – Rozejrzał się wokół i uniósł puste opakowanie ze srebrnej folii. – Znalazł może który zużytą gumkę?

Nikt nie znalazł. Do Melanie i Parksa podszedł jeden z gliniarzy z Charlotte, wziął do ręki opakowanie, przeczytał nadruk i skrzywił się z niesmakiem.

– Jagnięcy kondom. Czy ci ciemni ludzie jeszcze nie wiedzą, że naprawdę zabezpieczają tylko lateksowe?

Parks zachmurzył się.

– Nie sądzę, żeby ten facio ją wydymał. W każdym razie nie przypuszczam, żeby była mu potrzebna guma.

– Nie? To dlaczego opakowanie jest puste? Gdzie prezerwatywa? – Gliniarz z Charlotte wrzucił dowód do plastykowej torebki, zapieczętował ją i oznakował. – Pewnie zabrał ją ze sobą, albo wrzucił do klopa.

Parks pokręcił głową.

– To ona przywiozła prezerwatywy, nie on.

Dochodzeniowiec uniósł brwi.

– A niby skąd to wiesz?

– Facet nie myślał o zabezpieczeniu. To akurat najmniej go obchodziło. Rozejrzyj się, człowieku. Nawet nie próbował tu posprzątać. Na butelce od szampana zostały odciski palców.

– I co z tego?

– A to – ciągnął Parks – że ten sfiksowany amoroso nie topiłby gumy w sraczu, zostawiając jednocześnie odciski na butelce. Idę o zakład, że w tym pokoju jest aż nadto rozmaitych śladów.

Kiedy Parks wykładał swoją teorię detektywowi z FBI, Melanie zaczęła powoli obchodzić łóżko. Jeśli Parks miał rację, to Joli sama przywiozła prezerwatywę, lecz morderca jej nie użył. Powinna więc leżeć gdzieś w pobliżu. Przeczucie okazało się trafne. Melanie wysoko podniosła nierozwiniętą gumkę.

– Tego szukaliście? – uśmiechnęła się szeroko, widząc zdziwione spojrzenia obu mężczyzn. – Między materacem a ramą łóżka. Następnym razem rozglądajcie się uważniej.

Parks odpowiedział uśmiechem. Czerwony ze złości detektyw wyrwał jej prezerwatywę z dłoni.

– Cholera, ten pieprznięty sukinsyn nawet nie próbował jej dymać.

– Owszem, zrobił to. – Parks ściągnął rękawiczki. – Ale nie fiutem. Sprawdźcie, co dziewczyna ma w sobie. Założę się, że ten popapraniec coś tam zostawił. Szczotkę. Grzebień, Dezodorant. Kluczyki od samochodu.

Melanie patrzyła na niego z przerażeniem w oczach. Powoli docierało do niej znaczenie słów Parksa. Przez kilka ostatnich minut, zajęta swoją pracą, nie myślała o zbrodni. Niemal zapomniała, że leżąca na łóżku dziewczyna jeszcze kilka godzin temu była żywą istotą, człowiekiem, który miał swoje marzenia, nadzieje, obawy, jak każdy inny.

Dłużej nie mogła udawać.

Zasłaniając dłonią usta, wypadła z pokoju na zewnątrz. Zdążyła dobiec do miejsca, gdzie parkował biały ford explorer. Oparła się o maskę, nachyliła i zaczęła wymiotować.

Za jej plecami stanął Parks z długą wstęgą papieru toaletowego.

– Już lepiej?

– Tak. – Wzięła od niego papier i, śmiertelnie upokorzona, wytarła usta. – Dzięki.

– To twój pierwszy sztywniak?

Przytaknęła, nie patrząc Parksowi w oczy.

– Miałaś cholernego pecha. Gdyby zatrzymali się kilka kilometrów dalej, ominęłyby cię te przeżycia.

Spojrzała na niego.

– Zawsze jesteś taki wredny?

– Prawie zawsze. – Ledwie widoczny uśmieszek zaigrał na jego ustach i zaraz znikł. – Nie masz się czego wstydzić. Niektórzy ludzie po prostu nie nadają się do tego typu roboty.

– Chciałeś powiedzieć, tacy jak ja? Jak cała reszta glin z Whistlestop?

– Tego nie powiedziałem.

– Nie musiałeś. – Wyprostowała się. Była tak wściekła, że zapomniała o męczących ją nudnościach. – Nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, do czego się nadaję, a do czego nie.

– Masz rację, nie mam pojęcia. I niech tak zostanie, zgoda?

Wsiadł do forda, zapalił silnik i odjechał.

Загрузка...