ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY

Długo po wyjściu Melanie Connor stał przy drzwiach z dłonią na klamce. Miał ochotę zawołać ją, zawrócić. Jeszcze kilka godzin później to pragnienie nie dawało mu spokoju.

Pozwolił jej odejść, bo dowody świadczyły przeciwko niej, a przecież w głębi duszy czuł, wbrew temu, co twierdzili Harrison i Stemmons, że jest niewinna.

Miała rację: nie narażałaby się tak głupio, zostawiając w domu obciążające ją przedmioty.

Mordercy niemal zawsze popełniają błędy. Stają się nazbyt pewni siebie, igrają z losem, zakopują ofiary we własnym ogródku, przechowują w domu „pamiątki” swych zbrodni, chełpią się nimi przed przyjaciółmi.

Ale nie Melanie. Bystra, odważna, respektująca kodeks moralny Melanie.

Kiedy po raz ostatni bliska mu kobieta prosiła go o pomoc, odmówił. Pozwolił, by racjonalne argumenty zagłuszyły instynkt i Suzi zginęła.

Nigdy sobie tego nie wybaczył.

Connor przetarł oczy.

Mordercy będą robić wszystko, by ludzie uwierzyli w ich niewinność. Psychopaci należą do najbardziej przekonujących ludzi na świecie. Wiedział o tym z własnego, aż nazbyt bogatego doświadczenia.

A jednak, na przekór swemu doświadczeniu i wbrew wszelkim dowodom świadczącym przeciwko Melanie, był głęboko przekonany o jej absolutnej niewinności.

Był w niej zakochany.

Ta prawda go poraziła.

Musi jej powiedzieć, co do niej czuje. Musi zapewnić, że jej wierzy. Podszedł do telefonu, wystukał jej numer i po chwili usłyszał komunikat nagrany na sekretarce, a potem sygnał.

– Melanie, to ja. – Czekał chwilę, klnąc pod nosem. – Oddzwoń, proszę. To bardzo ważne.

Ledwie odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił.

– Melanie?

– Connor Parks?

Zesztywniał, słysząc oficjalny ton głosu.

– Tak.

– Agent Addison z filii Biura w Charlestonie. Znaleźliśmy szczątki pańskiej siostry.

Загрузка...