Rankiem w drodze na lotnisko odwiozłem dzieci do szkoły. Jannie ma osiem lat, Damon niedawno skończył dziesięć. Kochane dzieci, lecz tylko dzieci. Dasz im troszeczkę, to wezmą więcej, a potem jeszcze więcej. Ktoś kiedyś – nie pamiętam, kto – powiedział: „Mali Amerykanie cierpią na nadmiar matki i na niedobór ojca”. W przypadku moich dzieci było wręcz odwrotnie.
– Kiedyś się przyzwyczaję – oznajmiła Jannie, gdy stanęliśmy przed głównym wejściem Sojourner Truth School. Z głośników w samochodzie sączył się nastrojowy głos Helen Folasade Adu, czyli Sade. To było bardzo miłe.
– Za bardzo się nie przyzwyczajaj. To aż pięć przecznic od naszego domu. Kiedy byłem chłopcem, w Karolinie Pomocnej, szedłem do szkoły aż osiem kilometrów wśród plantacji tytoniu.
– Prawda, prawda – wtrącił się Damon. – Tylko zapomniałeś dodać, że chodziłeś zupełnie boso.
– Rzeczywiście. Dziękuję, że mi przypomniałeś. Szedłem do szkoły boso aż osiem kilometrów wśród tych wrednych plantacji tytoniu.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Ja też. Dobrze mi z nimi było. Ciągle je filmowałem z nadzieją, że jak już zaczną mnie ignorować w trudnym okresie dorastania, to na pociechę zostaną mi przynajmniej piękne wspomnienia. Bałem się także, że pewnego dnia zachoruję na NCNP, czyli przypadłość znaną pod pełniejszą nazwą „Ni Cholery Nie Pamiętam”. Szerzyła się coraz bardziej.
– W sobotę mam wielki koncert – powiedział Damon. Już drugi rok śpiewał w waszyngtońskim chórze chłopięcym i szło mu naprawdę dobrze. Myślałem nieraz, że może będzie drugim Lutherem Vandrossem lub Alem Greenem albo po prostu pierwszym Damonem Crossem.
– Do soboty na pewno wrócę. Możesz mi wierzyć. Za nic bym nie przegapił koncertu z twoim udziałem.
– Kilka już przegapiłeś – zauważył. Trochę mnie to ubodło.
– To byłem stary ja. Teraz już jestem nowy i dużo lepszy. Bywam na twoich koncertach.
– Jesteś okropnie śmieszny, tato – Jannie zachichotała Dzieciaki były bystre i cwane jak cholera.
– Przyjadę na występ Damona – obiecałem. – Pomóżcie babci w domu, bo przecież sami dobrze wiecie, że niedługo stuknie jej setka.
Jannie przewróciła oczami.
– Nana ma osiemdziesiąt lat i czuje się jak nastolatka. Sama tak mówi. Kocha gotować, zmywać naczynia i po nas sprzątać – powiedziała, całkiem udatnie naśladując złośliwe gęganie babci. – Daję słowo!
– A zatem do soboty. Już nie mogę się doczekać – zwróciłem się do Damona. Była to prawda i tylko prawda. Chór chłopięcy należał do najtajniejszych skarbów Waszyngtonu. Cieszyłem się, że mój syn wyśpiewał sobie miejsce w tak znakomitym gronie i że sprawiało mu to satysfakcję.
– No, dajcie buzi – poprosiłem. – I parę uścisków na drogę.
Damon i Jannie jęknęli chórem, lecz nachylili się w moją stronę. Bałem się, że już niedługo nie zechcą się przytulać i cmokać mnie w policzki, więc za każdym razem brałem kilka całusów na zapas. Warto zatrzymać chwilę szczęścia, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci.
– Kocham was – powiedziałem, zanim otworzyłem drzwi samochodu. – Co wy na to?
– Też cię kochamy – zawołali Damon i Jannie.
– I dlatego, choć się wstydzimy, to jednak ci pozwalamy, żebyś nas obściskiwał na oczach całej klasy – dodała Jannie i pokazała mi język.
– Ostatni raz odwożę cię do szkoły – burknąłem z udawanym gniewem i też jej pokazałem język. Damon odwrócił się i pobiegł do swoich kolegów. Jannie popędziła za nim. Jeśli chodzi o mnie, dzieci rosną stanowczo za szybko.