Artykuł z opisem „szału” na zachodnim wybrzeżu ukazał się na pierwszej stronie San Francisco Examinera. Wywołał prawdziwe piekło.
William i Michael obserwowali to wszystko w telewizji. Byli dumni z siebie, chociaż w gruncie rzeczy już dawno przewidzieli taki rozwój wypadków. Liczyli na to. Wszystko szło zgodnie z planem.
Stali się wybrańcami. Powierzono im pewne zadanie. Dobrze spełniali swoją misję. Na pewno nie próżnowali.
Kolację zjedli w przydrożnym barze, w Woodland Hills, na północ od Los Angeles, przy zjeździe z międzystanowej numer 5. Wszędzie, gdzie się zjawiali, budzili powszechne zaciekawienie. Dlaczego nie? Byli wysocy, o jasnych włosach spiętych na karku w kucyk, smukli, lecz muskularni, i ubrani całkiem na czarno. Każdy z nich stawał się archetypem współczesnego młodzieńca: zwierzę zamknięte w ciele szlachetnego księcia.
A z ekranu telewizora płynęły kolejne wieści. Seria morderstw była głównym tematem wszystkich wieczornych dzienników. Wywiady i doniesienia zajmowały po kilka minut. Wystraszeni mieszkańcy Los Angeles, Las Vegas, San Francisco i San Diego pletli przed kamerami niestworzone bzdury.
Michael zmarszczył brwi i popatrzył na brata.
– Wszystko poprzekręcali. No, prawie wszystko. Co za banda kretynów! Pieprzeni idioci!
William ugryzł lekko przywiędłą kanapkę i ponownie wbił wzrok w telewizor.
– Telewizja i prasa zawsze kłamią, braciszku. To część większego problemu, który z czasem też warto naprawić. Choćby tak jak prawników z Mili Valley. Zjadłeś?
Michael jednym kęsem pochłonął resztkę na wpół surowego cheeseburgera.
– Zjadłem i wciąż jestem głodny.
William uśmiechnął się i pocałował brata w policzek.
– Chodź. Mam pewne plany na dzisiejszy wieczór. Michael ociągał się chwilę.
– Nie powinniśmy być ostrożniejsi? Przecież nas poszukują. Staliśmy się cennym łupem.
William wciąż się uśmiechał. Rozbrajała go naiwność Michaela. Lubił się z nim droczyć.
– Cennym? To mało powiedziane. Jesteśmy najważniejsi. Chodź, braciszku. Obaj jesteśmy głodni. Zasłużyliśmy na prawdziwą ucztę. Policja nie wie, gdzie nas szukać. Zapamiętaj sobie, że wśród gliniarzy aż roi się od głupców.
Wsiedli do białej furgonetki i wrócili tą samą drogą, którą poprzednio przyjechali do Woodland Hills. William żałował, że nie wzięli ze sobą tygrysa, ale kot nie wytrzymałby tak długiej jazdy. Zatrzymał samochód przed centrum handlowym i powoli odczytywał szyldy: Wal-Mart, Denny’s, Staples, Cicuit City, bank Wells Fargo. Nienawidził tych miejsc tak samo jak ludzi, którzy w nich bywali.
– Tu chcesz polować? – zapytał Michael. Z niedowierzaniem omiótł wzrokiem okolicę.
William pokręcił głową. Jasne włosy zatańczyły mu na ramionach.
– Oczywiście, że nie. Oni są nas niewarci. Może najwyżej ta blondyneczka w bardzo obcisłych dżinsach…
Michael przekrzywił głowę i oblizał usta.
– Może. Na przystawkę.
William wysiadł z samochodu i poszedł na drugi koniec parkingu. Kroczył dumnie, uśmiechnięty, z wysoko podniesioną głową. Micheal szedł za nim. Po chwili znaleźli się na tyłach banku Wells Fargo. Potem przeszli przez zatłoczony pojazdami parking przed barem Denny’s. William instynktownie poczuł zapach grubasów i smażonego boczku.
Szedł dalej. Michael poweselał, widząc, dokąd zmierzają. Już kiedyś się tak zabawiali.
Prosto przed nimi widniała smutna, czarno-biała tablica: Dom Pogrzebowy Sorel.