Nadszedł piątek, a końca tej paskudnej i niewdzięcznej sprawy nadal nie było widać. Po południu zebrałem się na odwagę i zatelefonowałem do domu, do Waszyngtonu. Nana odebrała po drugim sygnale. Od razu pożałowałem, że to nie któreś z dzieci.
– Mówi Alex. Co słychać?
– Nie przyjedziesz jutro na koncert Damona, prawda? – spytała bez ogródek. – A może całkiem o tym zapomniałeś? Oj, Alex, Alex. Dlaczego o nas nie pamiętasz? To nie fair.
Kochałem ją, lecz czasami miałem serdecznie dość jej utyskiwań.
– Daj mi Damona – poprosiłem. – Chcę z nim porozmawiać.
– Ani się obejrzysz, a już nie będzie dzieckiem. Na pewno upodobni się do ciebie i przestanie kogokolwiek słuchać. Wtedy zobaczysz, co to znaczy. Na pewno pożałujesz.
– Już żałuję i czuję się cholernie winny. Błagam cię, nie pogarszaj mojej sytuacji.
– Od tego jestem, żeby ją pogarszać. Przestanę, jak ty też przestaniesz – odparła.
– Nano, tutaj giną ludzie. Wezwano mnie, bo w Waszyngtonie też ktoś zginął straszliwą śmiercią. To wciąż trwa. Muszę znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Muszę próbować.
– Tak, giną ludzie. Ja to rozumiem. Ale inni ludzie rosną bez ojca zwłaszcza wtedy, gdy go bardzo potrzebują. Szczególnie że nie mają matki. Wiesz o tym? Nie dam rady wciąż zastępować im rodziców.
Zamknąłem oczy.
– Wszystko słyszałem. Uwierz lub nie, ale nawet nie mam zamiaru się z tobą kłócić. A teraz daj mi Damona – poprosiłem znowu. – Obiecuję ci, że zaraz po tym telefonie rozejrzę się za jakąś matką. Nawet pracuję z dobrą kandydatką. Na pewno ją polubisz.
– Damona nie ma. Powiedział tylko: „Podziękuj mu, jeśli nie przyjedzie”.
Pokręciłem głową i wbrew sobie zdobyłem się na wątły uśmiech.
– Twoja złośliwość jest zaraźliwa. Dokąd poszedł?
– Pograć w kosza z kolegami. W tym też jest niezły. Na pewno byłby dobrym skrzydłowym. Zauważyłeś?
– Ma zręczne ręce i szybki wypad. Już dawno to zauważyłem. Znasz tych kolegów?
– Pewnie, że znam. A ty? – przygadała mi Nana. Kiedy się czegoś uczepiła, była doprawdy bezlitosna. – To Louis i Jamal. Twój syn umie dobierać przyjaciół.
– Muszę już kończyć, Nano. Ucałuj ode mnie Damona i Jannie. I ukochaj małego Alexa.
– Sam ich ucałuj i ukochaj – odpowiedziała i pierwsza odłożyła słuchawkę. Nigdy tego przedtem nie robiła. No… może robiła, ale nie za często.
Długo nie byłem w stanie podnieść się z krzesła i myślałem o tym, co mi powiedziała. Jestem czy nie jestem winny stawianych mi zarzutów? Spędzałem z dziećmi więcej czasu niż inni ojcowie, ale jak słusznie podkreśliła Nana, wychowywały się bez matki. I szybko rosły. Chyba powinienem sprężyć się odrobinę i zacząć dotrzymywać raz danego słowa.
Zatelefonowałem do domu jeszcze kilka razy. Nikt nie odbierał. W końcu zacząłem podejrzewać, że to forma kary. Wreszcie około szóstej usłyszałem w słuchawce głos Damona. Właśnie wrócił z próby przed jutrzejszym koncertem. Na początek przywitałem go króciutkim rapem. Wiedziałem, że to uwielbia.
Roześmiał się, więc pierwsze lody zostały przełamane. Wybaczył mi. To dobry chłopak – najlepszy, jaki mi się trafił. Nagle pomyślałem o mojej żonie, Marii. To smutne, że nie mogła teraz zobaczyć Damona. Na pewno by ci się spodobał, Mario. Szkoda, że nie jesteś przy nim.
– Nana przekazała mi twoją wiadomość. Przepraszam. Chciałbym być jutro na koncercie. Wiesz przecież, że mówię prawdę. Ale niektórych rzeczy nie przeskoczę.
Damon westchnął teatralnie.
– Gdyby życzenia miały skrzydła – rzekł. To było jedno z ulubionych powiedzonek Nany. Słyszałem je już od dzieciństwa, gdy byłem jeszcze w jego wieku.
– Bij mnie, wal mnie, bij mnie – zacytowałem.
– Nieee… – westchnął znowu. – Nie ma takiej potrzeby. Wszystko w porządku, tato. Wiem, że praca jest dla ciebie bardzo ważna. Czasami tylko jest mi przykro. Takie życie.
– Kocham cię i chcę być z tobą. Na pewno nie przegapię następnych koncertów – powiedziałem.
– Trzymam cię za słowo – odparł Damon.
– Tym razem nie zawiodę.