Każde okrutne morderstwo – albo seria morderstw – budzi lęk, ale jednocześnie niemal w obsceniczny sposób przyciąga powszechną uwagę. Wystarczy sobie przypomnieć wyczyny Jeffreya Dahmera w Milwaukee, zabójstwo Gianniego Versacego i następującą zaraz po tym serię zbrodni Andrew Philipa Cunanana. Rosjanin, Andriej Czikatiło, uważany był za najgorszego. A teraz ta krwawa masakra na obu wybrzeżach Stanów Zjednoczonych.
Dobrze, że śmigłowiec wciąż na nas czekał. Błyskawicznie przenieśliśmy się z Savannah do Charlotte. Jeszcze w powietrzu Kyle połączył się przez radio ze swoimi ludźmi na ziemi, oblegającymi jakąś zrujnowaną farmę, dwadzieścia kilometrów od miasta. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego, nawet przy sprawie Casanovy i Dżentelmena Podrywacza.
– Chyba coś mamy! – zawołał. – Do naszego przybycia nikt stamtąd nie wyjdzie. Bardzo mi się to podoba.
– Zobaczymy – odparłem. – Wcale nie jestem pewien, czy na pewno to ci sami.
Przestałem snuć teorie. Dlaczego właśnie Charlotte, w Karolinie Pomocnej? To byłby czwarty przypadek w tej samej okolicy. Wszystkie drogi prowadzą do Charlotte? A niby dlaczego?
Kyle nasłuchiwał dalszych raportów i podawał mi najważniejsze szczegóły.
– Wczoraj w nocy ktoś napadł na śpiących rodziców pewnego siedemnastolatka. Zostali zatłuczeni na śmierć. Narzędzie zbrodni znaleziono przy zwłokach. Ciała są pogryzione. Zabójcą było duże zwierzę lub człowiek o bardzo ostrych, być może metalowych zębach. – Zrobił pełną zwątpienia minę. W dalszym ciągu nie wierzył w wampiry.
– Chłopak schował się na opuszczonej farmie, w pobliżu rzeki Loblolly. Z tego co wiemy, jest z nim tam cała grupka dzieciaków, nawet dwunasto – i trzynastolatki. To koszmar, Alex. Wszyscy czekają już tylko na nas. Co zrobić z tymi gówniarzami?
Dziesięć minut później wylądowaliśmy na rozległej łące porośniętej kwiatami. Od farmy, w której zapewne ukrył się morderca, dzieliło nas pięć kilometrów. Scena jak z pościgu za Bonnie i Clyde’em. Grubo po piątej stanęliśmy w lesie okalającym farmę. Zaczęło się już ściemniać.
Dom był drewniany, jednopiętrowy i gęsto zarośnięty wistarią i mirtem. W naszej kryjówce na ziemi leżały sosnowe szyszki, orzechy hikorowe i coś, co w lokalnej gwarze nosiło nazwę „małpich kulek”. Wszystko to razem wywoływało u mnie niezbyt miłe wspomnienia z lat dzieciństwa, spędzonych tu właśnie, na południu. Moi rodzice zmarli młodo, zaledwie po trzydziestce. Nawet spotkałem się z teorią, snutą przez moją terapeutkę, że ciągle myślę o własnej śmierci, widząc w tym śmierć rodziców. Supermózg był chyba podobnego zdania, tyle tylko, że chciał jeszcze to poprzeć czynami.
Dach starego domu opadał stromo. Wąskie okno na poddaszu miało dwie wybite szyby. Białe okapy, obłażące z farby, trzymały się całkiem nieźle, ale w dachu ziały wielkie dziury, od biedy zaklejone papą. Zgroza, zgroza, zgroza.
FBI podkreślało z mocą, że „mieszkańcy” farmy są nieletni. Większość z nich prawdopodobnie nie ukończyła dwudziestego roku życia. Na dobrą sprawę, nie wiadomo było, kto jest w środku i czy był notowany. Brakowało także dowodów na to, że ktoś tam ma coś wspólnego z naszymi morderstwami. Doszliśmy więc do wniosku, że na razie posiedzimy cicho i poczekamy, co będzie dalej. Może ktoś przyjdzie albo wyjdzie? Poruszaliśmy się po cienkim lodzie. Sprawa nabrałaby rozgłosu rangi politycznej, gdyby jakiś małolat zginął lub ucierpiał z rąk federalnych.
W lesie panował idealny spokój. Dom zdawał się drzemać, co też było trochę dziwne, zważywszy na gnieżdżącą się w nim dzieciarnię. Żadnych śmiechów, ostrego rocka ani zapachów z kuchni. Migotały tylko przyćmione światła.
Bałem się, że morderca uciekł. Że przybyliśmy za późno.