Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność. Chyba wpadłem w lekką depresję. Potrzebowałem chwili odpoczynku od knowań Supermózgu.
Nie jestem pewien, gdzie, jak i kiedy wpadło mi to do głowy, lecz umówiłem się na randkę z pewną prawniczką z prokuratury okręgowej w Waszyngtonie. Elizabeth Moore była nieodparcie zabawną, tęgawą kobietą o bezpośrednim, ale miłym sposobie bycia. Swoim uroczym śmiechem zawsze skłaniała mnie do uśmiechu. Zjedliśmy małą kolację u Marcela, w Foggy Bortom. To najlepsze miejsce na taką wyprawę. Kuchnia była francuska, z lekko flamandzkim akcentem, więc moim zdaniem spędziliśmy uroczy wieczór. Byłem też święcie przekonany, że Elizabeth się ze mną zgadza.
Zamówiliśmy deser i kawę. Po odejściu kelnera Elizabeth delikatnie położyła rękę na mojej dłoni. Na stolik padało wątłe światło samotnej świeczki umieszczonej w kryształowym świeczniku.
– No dobrze, Alex – odezwała się Elizabeth – mamy za
Wiem to z własnego doświadczenia. Po co umawiasz się na randki?
Dobrze wiedziałem, o co chodzi, lecz przybrałem zdumioną minę.
– Problem? – Wzruszyłem ramionami i wreszcie pozwoliłem sobie na słaby uśmiech.
Elizabeth wybuchnęła śmiechem.
– Ile masz lat? Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści?
– Czterdzieści dwa, ale dziękuję – odparłem.
– Pomyślnie przeszedłeś przez wszystkie małe próby, jakie dla ciebie wymyśliłam…
– Na przykład?
– Wybrałeś świetne miejsce na kolację. Romantyczne, lecz nie zanadto. Nie spóźniłeś się na spotkanie. Udawałeś, że się nie nudzisz, gdy mówiłam o rzeczach, które wyłącznie mnie interesują. Jesteś przystojny… chociaż to ostatnie nie ma większego znaczenia.
– Poza tym bardzo lubię dzieci – dodałem – i nawet chętnie miałbym ich trochę więcej. Przeczytałem wszystkie powieści Toni Morrison. W razie potrzeby umiem odetkać zlew i ugotować obiad.
– Daj spokój – powiedziała. – Co ukrywasz? Kelner przyniósł ciastka i kawę. Właśnie napełniał filiżankę stojącą przed Elizabeth, kiedy gdzieś u mojego biodra rozległ się pisk pagera.
O, Jezu…
Dopadli mnie.
Popatrzyłem na nią ponad stołem – i na moment przymknąłem powieki.
– Pozwolisz, że na chwilę wyjdę? Znam ten numer. To biuro FBI w Quantico. Nie będę za długo gadał. Zaraz wrócę.
Stanąłem tuż przed drzwiami wiodącymi do toalety i wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy. Zadzwoniłem do Wirginii, do Kyle’a Craiga. Od wielu lat łączyła nas rzetelna przyjaźń, ale od czasu gdy stałem się łącznikiem między policją waszyngtońską a Federalnym Biurem Śledczym, widywałem go znacznie częściej. Nawet za często. Wciągał mnie w najpaskudniejsze sprawy w dziejach FBI. Nienawidziłem jego telefonów. Co zatem znów się stało?
Kyle doskonale wiedział, kto do niego dzwoni. Nawet mi nie powiedział „Cześć”.
– Alex, pamiętasz śledztwo, które prowadziliśmy razem niecałe półtora roku temu? Młoda dziewczyna „na gigancie”, powieszona w jakimś hotelu. Patricia Cameron. Teraz mamy podobną zbrodnię, tylko podwójną, w San Francisco. Zdarzyło się to zeszłej nocy, w parku Golden Gate. Okropny widok. Nic gorszego już dawno nie widziałem.
– Kyle – westchnąłem – właśnie jem kolację z atrakcyjną, cholernie miłą i ciekawą kobietą. Porozmawiamy jutro. Zadzwonię do ciebie. Dziś mam wolne od służby.
Roześmiał się. Czasami go rozśmieszałem.
– Wiem, Nana mi mówiła. Chodzisz z prawniczką? No to posłuchaj tego: Pewien prawnik spotyka diabła. Diabeł powiada: Zrobię cię wspólnikiem, ale w zamian oddasz mi duszę i dusze wszystkich twoich krewnych. Prawnik patrzy na diabła i pyta: A gdzie tkwi haczyk?
Po tym dowcipie Kyle opowiedział mi o podobieństwach pomiędzy mordem w San Francisco a starą sprawą z Waszyngtonu. Dowiedziałem się więcej, niż chciałem. Wciąż miałem przed oczami obrzękłą twarz Patricii Cameron. Przetarłem czoło, żeby odpędzić ten potworny widok.
Kyle lubił długo gadać. Kiedy skończył, wróciłem do stolika – i do Elizabeth.
Uśmiechnęła się z pobłażaniem i pokręciła głową.
– Już wiem, o co ci chodzi – powiedziała. Usiłowałem się roześmiać, choć żołądek miałem zaciśnięty w węzeł.
– Nie tak źle, jak to wygląda – odparłem. Tylko znacznie gorzej, droga Elizabeth.