Rozdział 49

Ktoś szeptał mi coś do ucha. To był Kyle.

– Ruszamy, Alex. Pora działać.

O czwartej rano dał sygnał do ataku. Zakazał wszelkiej strzelaniny. Mógł rządzić nawet miejscową policją.

Znalazłem się w grupie agentów federalnych, ubranych w granatowe kurtki. Nikt z nas nie czuł się zbyt pewnie. Krok za krokiem wyszliśmy z sosnowego lasu i podkradliśmy się w stronę domu. Mieliśmy do przebycia jakieś pięćdziesiąt metrów. Dwóch snajperów, zagrzebanych w ziemi mniej więcej w połowie drogi, zameldowało nam przez radio, że na farmie wciąż panuje cisza. Cisza przed burzą?

– To gówniarze – przypomniał nam Kyle na kilka sekund przed wymarszem. – Mimo to uważajcie na siebie.

Pełzliśmy na czworakach, aż poza snajperów. Potem zerwałem się wraz z innymi i ruszyliśmy biegiem. Z trzech stron wpadliśmy do budynku.

Kyle był razem ze mną w tej części oddziału, która weszła przez drzwi frontowe. Ktoś rzucił petardy. Na parterze rozległy się krzyki. Słyszałem piskliwe głosy, ale na razie żadnych strzałów.

W domu zapanował nagle chaos. Zakłębiło się od nastolatków – nagich lub w samej bieliźnie. Musiało ich tu spać co najmniej dwadzieścioro. Nie mieli prądu, tylko świece. Wszędzie śmierdziało moczem, trawką, pleśnią, woskiem i tanim winem. Na ścianach wisiały plakaty Insane Clown Posse i Killah Priest.

Maleńka sień z wybitą ścianą łączyła się wprost z pokojem. Dzieciaki spały tu na kocach lub na gołej podłodze. Teraz zrywały się z głośnym wrzaskiem:

– Świnie! Gliny! Spieprzać!

Na piętrze było ich jeszcze więcej. Bronili się pięściami, ale na szczęście nikt nie strzelał. Nikt też nie odniósł groźnych obrażeń. Pod tym względem to była nietypowa akcja.

Jakiś chudzielec skoczył na mnie z przeraźliwym wrzaskiem. Miał czerwone oczy. Szkła kontaktowe. Warczał głucho i z ust płynęła mu pienista ślina. Chwytem za głowę rzuciłem go na ziemię, skułem go i kazałem mu się uspokoić, zanim sam sobie zrobi krzywdę. Ważył nie więcej niż sześćdziesiąt kilo, lecz był żylasty i silniejszy, niż na to wyglądał.

Jeden z agentów z mojej grupy miał nieco więcej pecha. Złapał rudą dziewczynę o pokaźnej tuszy. Ugryzła go w policzek. Potem wbiła mu zęby w pierś. Z okrzykiem bólu próbował ją oderwać, ale przyssała się do niego, jak pies do smacznej kości.

Szarpnąłem ją i skułem jej ręce na plecach. Była ubrana w czarną koszulkę z napisem: „Pieprzonych Wesołych Świąt!”. Całe jej ciało pokrywały liczne tatuaże z wyobrażeniem czaszek i węży.

– Ty śmieciu! – krzyczała mi prosto w twarz. – Ty śmierdzący chuju!

– Nasz jest w piwnicy! – zawołał Kyle. – Morderca. Irwin Snyder.

Pobiegłem za nim przez zrujnowaną i od dawna nieczynną kuchnię. Stanęliśmy przed koślawymi drewnianymi drzwiami prowadzącymi do piwnicy.

Wyciągnęliśmy pistolety. Po tym, co każdy z nas usłyszał o morderstwie, nikt nie kwapił się wejść tam pierwszy. Gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi i zajrzeliśmy do ciemnego wnętrza.

Było nas czterech: Kyle, ja i jeszcze dwóch agentów. Daliśmy trzy ostrożne kroki po rozchwianych schodach.

W mrocznej piwnicy panowała cisza. Jeden z federalnych poświecił latarką.

Ujrzeliśmy mordercę. On też nas zobaczył.

Загрузка...