Twarze morderców było wyraźnie widać za grubą szybą. Uniosłem broń i wycelowałem. Kyle i Jamilla zrobili to samo. Czarny ford pędził w naszą stronę, jakby zmuszając nas do strzału.
Więc strzeliliśmy. Szyba pokryła się siecią drobnych pęknięć. Kule zabębniły o maskę i dach samochodu. Huk wystrzałów łomotał mi w uszach. Czułem gryzący zapach prochu.
Furgonetka naraz stanęła, a potem zaczęła się cofać. Strzelałem dalej, do kierowcy. Samochód oddalał się na tylnym biegu, zygzakiem, w prawo i lewo. Biegłem pod górę, coraz cięższym krokiem, jakbym miał nogi z ołowiu.
Nie mogli uciec. Nie tym razem. Przycisnęliśmy ich zbyt mocno. Gdyby umknęli, znów by zabijali. Ten, kto ich nasłał, był szaleńcem i potworem, takim samym jak oni sami.
Kyle i Jamilla wspinali się kilka kroków za mną po pochyłym, trawiastym zboczu. Miałem wrażenie, że cała nasza trójka porusza się w zwolnionym tempie. Furgonetka tańczyła wściekle na boki. Czekałem, aż się wywróci na jakimś większym wyboju. Usłyszałem zgrzyt przekładanych biegów i nagle skoczyła naprzód, znów na nas, nabierając pełnej prędkości.
Przyklęknąłem na jedno kolano, starannie wymierzyłem i oddałem trzy strzały. W popękanej szybie pojawiły się trzy nowe dziury.
– Na bok, Alex! – krzyknęła Jamilla. – Szybko! Uciekaj, Alex!
Furgonetka była coraz bliżej. Nie uskoczyłem. Strzeliłem jeszcze raz, tam, gdzie powinien siedzieć kierowca. I jeszcze raz.
Czarny samochód rósł mi w oczach. Wydawało mi się, że czuję na twarzy żar bijący z silnika. Pot spływał mi po czole i szyi. Przez głowę przelatywały mi wariackie myśli. Przecież wampira można zabić tylko drewnianym kołkiem lub ogniem. Ewentualnie zniszczyć jego siedzibę, w której za dnia sypia w trumnie.
Nie wierzyłem w wampiry.
Ale wierzyłem w zło. Jego przejawy widziałem dostatecznie często, żeby uwierzyć. Ci dwaj byli mordercami. To wszystko.
Niemal w ostatniej chwili uskoczyłem przed rozpędzoną furgonetką. Pobiegłem za nią, wciąż z nadzieją, że w końcu się przewróci. I tak się stało. Miałem ochotę krzyczeć z radości.
Samochód rąbnął na bok, przekoziołkował i wykonał jeszcze jedno salto. Po pewnym czasie znieruchomiał. Leżał na drzwiach od strony kierowcy. Czarny dym buchnął spod maski. Ze środka nikt nie wychodził.
Potem wyskoczył młodszy z braci. Twarz miał pokrytą krwią i sadzą. Nic nie powiedział, tylko spojrzał na nas i zaryczał jak ranne zwierzę. Chyba zupełnie popadł w obłęd.
– Uspokój się, bo będę strzelać! – krzyknąłem do niego. Sprawiał wrażenie, że mnie nie słyszy. Był ogarnięty ślepym szałem. Miał długie, ostre, zakrwawione kły. Czyja to krew? Jego własna? Spojrzał na mnie czerwonymi oczami.
– William nie żyje! – wrzasnął. – Zabiliście mi brata! Zginaj, bo był lepszy od was!
Potem skoczył – a ja poczułem, że nie mogę do niego strzelić. Michael Alexander był obłąkany; nie odpowiadał za swoje czyny. Wciąż warczał i toczył z ust pianę. Oczy mu się zapadły w głąb głowy, mięśnie napięły jak postronki. Nie mogłem zabić tej udręczonej duszy. W gruncie rzeczy nie wyrósł jeszcze z wieku chłopięcego. Zebrałem się, żeby go powalić. Miałem nadzieję, że mi się to uda.
Wtedy wypalił Kyle. Tylko raz.
Pocisk trafił Michaela dokładnie w nasadę nosa. Pośrodku jego twarzy wykwitła czarna, krwawa dziura. Nie zdziwił się ani nie szarpnął – po prostu zgasł. Po chwili zwalił się na ziemię. Na pewno nie żył.
Pomyliłem się co do Kyle’a – potrafił strzelać. Okazał się mistrzem. Postanowiłem później to przemyśleć. Na razie nie miałem czasu.
Niespodziewanie usłyszałem czyjś głos. Dochodził z wnętrza furgonetki. Ktoś tam tkwił uwięziony. William? Czyżby nie zginaj?
Pomału, z pistoletem w dłoni, podszedłem do przewróconego samochodu. Silnik wciąż dymił. Bałem się, że lada chwila może nastąpić wybuch.
Wspiąłem się na rozchwiany wrak i otworzyłem pogniecione drzwi. Zobaczyłem Williama. Leżał zabity, z zakrwawioną twarzą. To ja go zastrzeliłem.
A potem napotkałem czyjeś gniewne spojrzenie. Para oczu łypała na mnie z rozwścieczonej twarzy. Rozpoznałem ją niemal natychmiast. Wzdrygnąłem się, chociaż myślałem, że nic mnie już nie zdziwi.
– To pan? – bąknąłem.
– Zabiłeś ich, więc sam zginiesz! – zaskrzeczał upiór. – Zginiesz! Zginiesz, Cross!
Patrzyłem na Petera Westina, specjalistę od wampirów, którego przed kilkunastoma dniami poznałem w Santa Barbara. Był poturbowany i ranny. Krwawił, lecz zachowywał niezmącony spokój, nawet gdy wymierzyłem mu w głowę z pistoletu. Jak zawsze chłodny, władczy i wyniosły. Przypomniałem sobie naszą rozmowę w Bibliotece Davidsona, w Santa Barbara. Wtedy powiedział mi, że jest wampirem. Już mu wierzyłem. Znalazłem właściwe słowa.
– Jesteś Panem.