Rozdział 11

Tej nocy obaj bracia polowali w Mili Valley, w hrabstwie Marin, w pięknej dolinie, pośród niskich wzgórz porośniętych bujną, soczystą zielenią i drzewami eukaliptusa. Jakieś sto metrów dalej, na stromym i skalistym zboczu, stała drewniana willa. Bracia bez trudu wspięli się po kamieniach. Ceglana ścieżka wiodła do podwójnych drzwi domu.

– Na krótko musimy zniknąć – powiedział William, nie odwracając głowy do Michaela. – Pan obarczył nas pewną misją. San Francisco to tylko początek.

– Świetnie – z uśmiechem odparł Michael. – Jak dotąd mi się podobało. A kim są ludzie, którzy mieszkają w tej wielkiej i pretensjonalnej chacie?

William wzruszył ramionami.

– Nikim. To tylko zwykły łup, nic więcej. Michael wydął usta.

– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?

– Pan kazał mi milczeć i nie brać ze sobą kota. Michael nie pytał o nic więcej. Był bezgranicznie posłuszny Panu.

Pan mówi ci, jak myśleć, czuć i postępować. Pan nie uznaje nad sobą żadnej władzy. Pan gardzi ludzkim światem i ty też masz nim gardzić.

Przed sobą mieli najlepszy przykład wspomnianego „ludzkiego świata”. Pełny sztafaż: starannie przystrzyżony i często podlewany trawnik, niewielki staw, w którym pływały złote karpie koi, i ciąg tarasów, podchodzących aż pod ściany domu. Willa była ogromna – pewnie miała co najmniej dwanaście pokoi. I to wszystko dla dwojga ludzi. Jak można być tak rozrzutnym?

William podszedł od razu do frontowych drzwi. Michael kroczył tuż za nim. W wysokim holu zobaczyli kryształowy żyrandol i kręte schody do nieba.

Gospodarzy znaleźli w kuchni. Pichcili późną kolację. Pracą dzielili się równo, jak przystało na dobrych małżonków.

– Zabawa dla japiszonów – roześmiał się William.

– A to co?! – zawołał mąż i uniósł obie ręce. Był potężnej postury i miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. W pierwszej chwili wyglądał jak kuchcik przy zlewie.

– Co wy tu, chłopcy, robicie? Wyjdźmy lepiej na zewnątrz.

– Pani mecenas? – William wskazał palcem na kobietę. Miała niewiele po trzydziestce, krótko obcięte blond włosy i wystające kości policzkowe. Smukła, o małych piersiach. – Sprawia nam pani kłopoty. – Uśmiechnął się. – Przyszliśmy na kolację.

– Ja też jestem prawnikiem – wtrącił dominujący samiec. – Nikt was tu nie zapraszał. Wynocha stąd! Słyszeliście? Natychmiast jazda za drzwi!

– Groziłaś Panu. – William wciąż zwracał się do kobiety. – To on nas tu przysłał.

– Arthurze… dzwonię na policję – odezwała się wreszcie do męża. Była bardzo zdenerwowana. Jej drobne piersi poruszały się w szybkim rytmie pod cienką koszulą. William spostrzegł w jej dłoni telefon komórkowy. Chyba go wyciągnęła sobie z tyłka, pomyślał i bardzo go to rozśmieszyło.

W jednej chwili znalazł się tuż przy niej. Michael równie zręcznie poradził sobie z mężem. Obaj bracia byli niewiarygodnie szybcy i silni. Wiedzieli o tym.

Warknęli głośno. Niemal zawsze w ten sposób straszyli ofiary.

– Mam pieniądze! Boże! Nie róbcie nam krzywdy! – głośno zawodził mąż, zupełnie jak baba.

– Wsadź sobie forsę w dupę – powiedział William. – Taki z niej dla nas pożytek. Tylko nie pomyśl czasem, że jestem psychopatą lub innym pospolitym durniem.

Wbił zęby w różową szyję szamoczącej się z nim kobiety. Od razu przestała walczyć. Ot, tak – zwyczajnie – już była jego. Spojrzała mu prosto w oczy i zwiotczała. Łza pociekła jej po policzku.

William nie podniósł głowy, póki nie zaspokoił głodu.

– Jesteśmy wampirami – szepnął do zamordowanej pary.

Загрузка...