Rozdział 28

Tej nocy w Santa Barbara, gdy zapadł zmrok, poczułem się bardziej nieswojo niż zazwyczaj. Tkwiłem w hotelu. Trochę czytałem przejmującą powieść Czekanie Ha Jina. Sam też czekałem. Dwa razy dzwoniłem do domu. Nie wiem, czy czułem się samotny, czy dręczyło mnie poczucie winy dlatego, że nie byłem na koncercie Damona.

A może to Peter Westin wzbudził we mnie strach swoim łakomym spojrzeniem ciemnych oczu i historiami o wampirach? W każdym razie, po tej rozmowie bardziej wierzyłem w upiory. Westin był dziwnym, niesamowitym, zapadającym w pamięć człowiekiem. Miałem przeczucie, że znów się spotkamy. Że ponownie będę mógł z nim porozmawiać.

Strach towarzyszył mi całą noc i nie zniknął, kiedy pierwsze promienie słońca padły na góry Santa Ynez. Gdzieś działo się coś potwornego. Gdzieś czyhało kilku zboczonych morderców. A może był to cały podziemny kult, blisko związany z wampirzą subkulturą? Nawet jeżeli nie, też nic to nie zmieniało. Znaczyło tylko, że nasze dochodzenie znalazło się w zawieszeniu.

O wpół do ósmej wbiłem się wypożyczonym samochodem w kleistą mgłę i gęstniejący ruch na drogach. Podśpiewywałem bluesa Muddy’ego Watersa. Doskonale pasował do mojego nastroju.

Wyjechałem z Santa Barbara i skierowałem się w stronę Fresno. Tam czekało mnie spotkanie z następnym „specjalistą”.

Jechałem ze dwie godziny. W Santa Maria skręciłem na sto sześćdziesiątą szóstą i zmierzałem dalej na wschód, przez Sierra Mądre, aż do skrzyżowania z dziewięćdziesiątą dziewiątą. Pierwszy raz oglądałem tę część Kalifornii. Bardzo mi się tu podobało. Krajobraz i kolory były zupełnie inne niż na wschodzie.

Wpadłem w stały rytm jazdy. Słuchałem płyty Jill Scott. Przez pewien czas myślałem o tym, czym przez ostatnie dwa lata stało się moje życie. Zauważyłem, że niektórzy z moich przyjaciół i znajomych zaczynają się o mnie martwić. Nawet mój stary druh John Sampson, chociaż nieskory do czułości, też dołączył do tego grona. Powiedział mi pewnego razu, że zupełnie o siebie nie dbam i szukam kłopotów. Zasugerował, że najwyższa pora, bym pomyślał o zmianie pracy. W zasadzie w każdej chwili mogłem przejść do FBI, lecz chyba nie o taką zmianę mu chodziło. Mógłbym na powrót zająć się psychiatrią w pełnym wymiarze godzin… Wznowić praktykę lub wykładać na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, tam, gdzie zrobiłem dyplom i gdzie nadal miałem niezłe układy.

Poza tym przypomniałem sobie starą śpiewkę Nany – znajdź sobie kogoś, ustatkuj się, kochaj i bądź kochany.

Przecież próbowałem. Moja żona, Maria, przypadkowo zginęła w ulicznej strzelaninie w Waszyngtonie. Damon i Jannie byli bardzo mali. Sprawa nie została do końca wyjaśniona, a ja nigdy z tego się nie otrząsnąłem. I pewnie nie otrząsnę. Nawet teraz miałem łzy w oczach, gdy myślałem o Marii, o tym, co się z nią stało… o jej niepotrzebnej śmierci. Co za potworne marnotrawstwo zwykłego ludzkiego życia! Damon i Jannie zostali bez matki.

Cholernie chciałem kogoś znaleźć, ale nie miałem już więcej szczęścia. Znajomość z Jezzie Flanagan skończyła się jeszcze gorzej. Potem była Christine Johnson, matka małego Alexa. Pracowała jako nauczycielka i przeniosła się gdzieś na zachód.

Dobrze jej szło, kochała Seattle i ułożyła sobie życie. Wciąż miałem wobec niej mieszane uczucia. Przeze mnie doznała krzywdy. To była tylko moja wina. Oznajmiła zupełnie szczerze, że nie chce męża detektywa. Całkiem niedawno zacząłem się spotykać z agentką FBI, Betsey Cavalierre. Teraz Betsey nie żyła. Jej śmierć pozostawała zupełną zagadką. Z Jamillą Hughes bałem się nawet pójść do restauracji. Prześladowały mnie zmory przeszłości.

– Niezły z ciebie detektyw – mruknąłem pod nosem. Przed sobą zobaczyłem drogowskaz z napisem „Fresno”. To właśnie tam chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o zębach.

Ściśle mówiąc: o kłach.

Загрузка...