W podziemnej krypcie zapanowała pełna napięcia cisza. Miałem niemiłe uczucie, że zaraz zobaczę coś, czego nie powinienem widzieć. W tej samej chwili do piwnicy weszli Daniel Ericksoni Charles Defoe.
Weszli, to mało powiedziane. Raczej wkroczyli, w iście operetkowym stylu, niczym dwaj cygańscy królowie. Wierni poddani z szacunkiem pochylili głowy. Charles i Daniel prezentowali się wręcz znakomicie. Charles był nagi do pasa, ubrany tylko w wąskie czarne spodnie i wysokie buty. Muskularny, wytwarzał wokół siebie dwuznacznie erotyczną aurę. Daniel nosił obcisły czarny surdut, czarne spodnie i czarny jedwabny krawat. Także był nieźle umięśniony, lecz dużo węższy w talii.
Przed nimi, na łańcuchu, prężył się biały tygrys. Jamilla spojrzała na mnie.
– Robi się coraz ciekawiej – szepnęła.
Daniel przystanął i wdał się w rozmowę z kilkoma młodzieńcami. Przypomniałem sobie, że wśród ofiar pierwszych zbrodni nie było kobiet. Tygrys stał zaledwie trzy metry ode mnie. Jaką rolę pełnił w tej ponurej zabawie? Miał być symbolem? Ba, ale czego?
Charles podszedł bliżej i stanął obok Daniela. Coś mu szepnął. Obaj wybuchnęli śmiechem i potoczyli wzrokiem po piwnicy.
Daniel przemówił wreszcie, czystym i donośnym głosem. Miał charyzmę. Od razu widać było, że przywykł do rozkazów.
– Jestem Panem. Cóż za żywotne zgromadzenie! – powiedział. – Czuję energię wypełniającą te pradawne mury. To mnie podnieca.
Przerwał.
– Moc, którą przywołałem, nie zna ograniczeń. Uwierzcie w to. Uwierzcie w siebie. Dzisiejsza noc jest całkiem wyjątkowa. Chodźcie ze mną do następnej sali. Wstąpcie na następny poziom. Niech idą za mną ci, co wierzą – a jeszcze lepiej, niedowiarki.