Charles i Daniel zjawili się w małym prywatnym klubie w Abita Springs, w Luizjanie, jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Nowego Orleanu. Było to miejsce, o którym nie wspominano ani w Times-Picayune, ani w żadnym z błyszczących folderów, dostępnych we wszystkich większych i mniejszych hotelach Nowego Orleanu.
Niejaki George Hellenga z wyraźnym entuzjazmem powitał gości. Był dziobaty, miał gęste czarne brwi i ciemne, zapadnięte oczy. Na dodatek nosił barwione szkła kontaktowe, żeby je jeszcze przyciemnić. Chociaż ważył około stu pięćdziesięciu kilogramów, swoje cielsko wtłaczał w czarną skórzaną kurtkę i spodnie kupione w sklepie Big & Tali w Houston. Nisko pokłonił się obu przybyszom i wyznał szeptem, że ich wizyta to prawdziwy zaszczyt.
– I bardzo dobrze – uciął Charles. – Mieliśmy ciężki dzień. Przecież wiesz, po co tu jesteśmy, więc przestań gadać i bierz się do roboty.
W życiu prywatnym poza sceną brał na siebie cały ciężar rozmów, zwłaszcza z takimi żałosnymi prostakami jak George Hellenga. Wspomniany George nisko spuścił głowę i wskazał im drogę na dół. To oni tu rozkazywali, on był jedynie niewolnikiem. Jemu podobni czekali w innych miastach, wprost marząc o tym, aby choć przez chwilę móc służyć swoim panom.
Zeszli po schodach. Daniel uśmiechnął się z zadowoleniem na widok nowego jeńca. Podszedł do niego.
– Przyjechałem – powiedział. – Cholernie miło mi cię poznać. Masz klasę.
Chłopak wyglądał najwyżej na dziewiętnastolatka. Był wysoki – mierzył pewnie z metr osiemdziesiąt – jasnowłosy, krótko ostrzyżony, o szczupłych, zgrabnych kończynach i pełnych ustach, w których błyszczały cieniutkie srebrne kolczyki. Wargi miał karminowe. Urzekające.
– Strasznie się dąsa. Smutno wygląda. Uwolnij go – powiedział Daniel do niewolnika Hellengi. – Jakże nazywa się ów biedaczek?
– Edward Haggerty, panie. Nowicjusz, z Luizjany. Twój uniżony sługa – odparł zapytany, dygocząc jak osika.
Edward był przykuty do ceglanej ściany. Biodra okalała mu srebrna przepaska, miał też na kostce srebrną bransoletę. I nic więcej. Smukły, opalony, sprawiał wrażenie istoty doskonałej.
George Hellenga niespokojnie popatrzył na swojego pana.
– Jak go uwolnię, może uciec.
Daniel wyciągnął ręce do pięknego chłopca i objął go delikatnie, niczym małe dziecko. Pocałował go w policzek, czoło i czerwone usta.
– Nie uciekniesz? – zapytał miękkim i proszącym tonem.
– Nie – cicho odparł chłopiec. – Ja tu się nie liczę. Ty jesteś moim panem.
Daniel uśmiechnął się. To była właściwa odpowiedź.