„Karmazynowy przypływ”. Tak właśnie William nazwał ich morderczą wyprawę. Znów byli w drodze i nic ich nie mogło powstrzymać przed ostatecznym wypełnieniem misji. Nic – ani deszcz, ani zawierucha, ani FBI.
Karetka ze znakami Czerwonego Krzyża jechała wolno przez Fremont Street w Las Vegas. Niemal zniknęła w roztańczonych światłach neonów. William i Michael mieli wrażenie, że stali się niewidzialni. Jak większość chłopców w ich wieku, czuli się nietykalni. Nikt ich nie mógł dopędzić, złapać i powstrzymać.
Wzrokiem chłonęli dosłownie wszystko – cudaczne fontanny, tryskające niemal przed każdym kasynem i hotelem, kaplicę z głośnikami, z których płynęła słodko Love Me Tender i jaskrawo pomalowane autobusy. Tuż przed nimi jechał autokar wycieczkowy z napisem „Zjednoczony Związek Dekarzy i Uszczelniaczy”.
– To prawdziwe miasto wampirów – powiedział William. – Czuję bijącą zeń energię. Nawet robactwo, które tutaj pełza po ulicach, czuje się jak nakręcone. Niezwykłe miejsce – pełne patosu, blichtru i przesady. Na pewno już je pokochałeś.
Michael klasnął w dłonie.
– Jestem w niebie. Tu sobie poszaleję.
– Taki był zamiar – przytaknął William. – Obaj poszalejemy.
O północy dotarli do nowej promenady, do Boulevard Las Vegas. Zatrzymali się przed hotelem Mirage. Wielka reklama, świecąca nad gwarną ulicą, zapowiadała pokaz magii w wykonaniu Charlesa i Daniela.
– To dobry pomysł? – zapytał Michael, kiedy podeszli do kasy. William puścił to mimo uszu i spokojnie odebrał zamówione wcześniej bilety. Obaj byli ubrani w czarne skórzane kombinezony, a na nogach mieli ciężkie robocze buty. Tu, w Vegas, nikt nie przywiązywał większej wagi do strojów. Zajęli dwa pierwsze miejsca, w pobliżu sceny. Spektakl miał się rozpocząć już za chwilę.
Teatr swoim wyglądem olśniewał i przytłaczał widza. Ogromna scena była szczelnie przykryta czarnym aksamitem. W tle stała wysoka na prawie dziesięć metrów metalowa konstrukcja, na której migotały wciąż zmienne obrazy. Sześciu techników obsługiwało potężne reflektory. Światło podkreślało olbrzymie rozmiary sali.
William zapalił cygaro od świecy stojącej na stoliku. – Pora na przedstawienie, braciszku – powiedział. – Pamiętaj o tym, co mówiłeś przedtem. Poszalejemy. A więc szalej.
Wejście magików okazało się ucztą dla oka. Charles i Daniel sfrunęli na scenę gdzieś spod dachu. Szybowali w powietrzu bez mała dwadzieścia metrów.
Potem zniknęli – a publiczność jak urzeczona nagrodziła ich burzą oklasków.
William i Michael cieszyli się wraz ze wszystkimi. William podziwiał szybkość, z jaką działały dźwigary hydrauliczne.
Charles i Daniel ponownie wkroczyli na scenę. Wiedli ze sobą dwa nieduże słonie, białego ogiera i wspaniałego tygrysa bengalskiego.
– To ja – szepnął William bratu na ucho. – Ja jestem tym pięknym kotem. Stoję u boku Daniela. Lepiej niech uważa…
Z głośników popłynęła komputerowa wersja Stairway to Heaven grupy Led Zeppelin. Dźwięki były równie krzykliwe jak dekoracje. Potężny system wentylacyjny usuwał z sali woń zwierzęcego kału i uryny, tłocząc w zastępstwie słodkawy zapach świeżej wanilii zmieszanej z migdałami.
Dwaj magicy na scenie sprzeczali się o drobiazgi.
William pochylił się w stronę pary siedzącej przy sąsiednim stoliku. Chłopak i dziewczyna, tak młodzi i piękni… Rozpoznał ich od razu, bo ostatnio grali w popularnym serialu telewizyjnym. Nie bardzo mógł się zdecydować, które z nich jest ładniejsze. Po prostu byli odlotowi. Znał ich nazwiska: Andrew Cotton i Dara Grey. Do diabła, przecież w wolnych chwilach czytał EW i popołudniówki.
– Czyż to nie cudne? – spytał. – Kocham magię. Cholernie mnie bawi. Zadziwiające!
Dara zerknęła w jego stronę. Już miała go usadzić, gdy napotkała jego spojrzenie. To wystarczyło, by schwytał ją w swoją sieć. Dopiero teraz przyjrzał jej się dokładniej. Miała na sobie błyszczącą niebieską sukienkę, szeroki pasek i pantofelki zdobione klejnotami. Do tego elegancka torebka od Fendiego. Całość diabelnie ładna, bardzo ładna. Do schrupania.
Zapowiadała się prawdziwa uczta.
Pozostawało jeszcze uwieść jej chłopaka. Kochany, stary Andrew…
Zabawa będzie aż do świtu.