Rozdział 61

Charles był ubrany w obcisły czarny kombinezon i ciężkie skórzane buty z cholewami. W uchu nosił brylantowy kolczyk, a w nosie – złoty cekin. Pogardliwie popatrzył na publiczność. Trwało to dosyć długo. Z wolna wodził wzrokiem po sali, lecz nikt nie przypadł mu do gustu.

Zdawało mi się, że dwukrotnie spojrzał w naszą stronę. Jamilla miała to samo wrażenie.

– Tak, tak. Też cię widzę – powiedziała, urągliwym ruchem unosząc do ust butelkę piwa. – Myślisz, że wiedzą o nas? – spytała.

– Być może. Dobrzy są w tym, co robią. Jak dotąd, nie złapano ich.

– Ciekawe. Na szczęście, obaj cierpią na raka żołądka i za parę miesięcy umrą w straszliwych bólach. Na zdrowie. – Znów się napiła.

Charles stanął na krawędzi sceny i pochylił się nad stolikiem, przy którym siedziała jakaś para. Wyglądali na studentów.

– I na co się tak gapicie? – powiedział głosem wzmocnionym przez mikrofon. – A może chcecie, żeby zamienił was w ropuchy? Trochę awansujecie w łańcuchu pokarmowym. – Wybuchnął gardłowym rechotem, nieprzyjemnie świdrującym mi w uszach. Jak na mój gust, trochę przesadzał, ale dzieciakom się to podobało. Rozległy się śmiechy i okrzyki. Na parę chwil zniknęła otoczka cywilizacji. Zło było modne i prawdziwe. Zło było pożądane.

Spojrzałem na Jamillę.

– Widzi w nich tylko przekąskę? Ciekawy sposób myślenia. Minutę później na scenę wkroczył Daniel. Zjawił się tak po prostu, bez zapowiedzi i fanfar. Zdziwiło mnie to, bo słyszałem, że ich występy na ogół były prawdziwą feerią efektów i świateł. Więc skąd te zmiany? Specjalnie dla nas? Wiedzieli, że są śledzeni?

– Są tutaj tacy, którzy nas nie znają? Jestem Daniel. Tak jak Charles, przyszedłem na świat w San Diego i od dwunastego roku życia zajmuję się czarną magią. Stanowimy doskonały zespół. Znamy ulubioną sztuczkę Houdiniego, zwaną Znikający magik. Znamy Skrzynię mieczy. Wesołą wdówkę Carla Hertza i Kokon DeKolty. Umiem złapać zębami kulę wystrzeloną z magnum. Charles zresztą potrafi to samo. I co? Jesteśmy dobrzy? Chcielibyście teraz być na naszym miejscu?

Odpowiedział mu chóralny okrzyk. Muzyka przycichła. Słychać było jedynie bęben, wybijający rytm melodii.

– Za chwilę obejrzycie popisowy numer, którym Harry Houdini zazwyczaj kończył swoje występy w Paryżu i Nowym Jorku. My dajemy go na otwarcie. To chyba wystarczy za wszelkie komentarze.

Światła zgasły. Scena pogrążyła się w zupełnej ciemności. Jakaś dziewczyna wrzasnęła głośno z wyraźnie udawanym strachem. Rozległy się nerwowe śmiechy. Wszyscy zastanawiali się: co dalej?

Jamilla trąciła mnie łokciem.

– Nic się nie bój. Jestem przy tobie. W razie czego na pewno cię obronię.

– Będę o tym pamiętał. Dzięki.

Na scenie zajaśniały maleńkie jasne punkciki. Były dosłownie wszędzie. A potem zapalono światła. Przez minutę nic się nie działo.

Daniel wypadł zza kulis na ognistym białym ogierze. Od stóp do głów ubrany był na niebiesko – łącznie z cylindrem, który uniósł grzecznie, pozdrawiając zachwyconą publiczność.

– Nieźle, nieźle – z uznaniem mruknęła Jamilla. – Robi wrażenie. Co jeszcze?

Na scenę weszło ośmioro ludzi – mężczyzn i kobiet – w śnieżnobiałych frakach. Wprowadzili dwa białe tygrysy. Show ruszył pełną parą. Rumak stanął dęba, a dwie dziewczyny rozłożyły ogromny azjatycki wachlarz i zasłoniły nim błękitnego jeźdźca. Nie odrywałem oczu od estrady.

– Jezu – szepnęła Jamilla. – Co oni wyprawiają?

– Przecież słyszałaś, zrzynają z Houdiniego. Robią to bardzo dobrze.

Dziewczyny powoli złożyły wachlarz. Daniel zniknął. Zamiast niego, na białym koniu siedział Charles.

– Jeszcze raz: Jezu – powtórzyła Jamilla. – Jak oni to zrobili?

Strój Charlesa, choć nadal czarny, połyskiwał srebrem i złotem. Magik jak mógł, starał się okazać wzgardę publiczności. Oni to jednak uwielbiali. Kochali go. Buchnęły kłęby dymu i głośny jęk zachwytu wydarł się z piersi widzów.

Na scenie zjawił się Daniel. Stał tuż obok Charlesa i pięknego konia. Sztuczka wykonana zaiste po mistrzowsku. Ludzie zrywali się z miejsc i klaskali. Omal nie ogłuchłem od wrzawy i gwizdów.

– To dopiero początek! – krzyknął Daniel. – Najlepsze jeszcze przed wami!

Jamilla popatrzyła na mnie ze strapioną miną.

– Oni są dobrzy, Alex. Wiem, co mówię, bo widziałam Siegfrieda i Roya. Dlaczego występują w takich nędznych klubach? Dlaczego nie pokuszą się o coś więcej?

– Bo nie chcą – odpowiedziałem. – Tu rozglądają się za ofiarami.

Загрузка...