Rozdział 29

Napis nad drzwiami głosił „Tatuaże, kły i pazury”. Studio mieściło się na peryferiach średnio zamożnej dzielnicy, w centrum Fresno. Przez szybę widać było zaśmiecone wnętrze i stary fotel dentystyczny. Na fotelu kuliła się młoda dziewczyna, może czternasto – lub piętnastoletnia. Chudą pryszczatą twarz pochyliła nad kolanami i krzywiła się przy każdym ukłuciu igły.

Obok, na stołku, siedział młody człowiek w żółto-niebieskiej chustce na głowie. Robił tatuaż. Sięgnął po buteleczkę tuszu. Wzory, wiszące za nim na ścianie, przypominały mi rysunki spirografem, sprzedawane na szkolnej giełdzie.

Przez kilka minut stałem na ulicy i przyglądałem się robocie. Myślałem o fizycznym bólu, związanym z tatuażem i… morderstwami.

Liznąłem trochę podstawowej wiedzy na temat tatuaży. Mistrz skierował światło małej lampki prosto na kark dziewczyny. Miał dwie maszyny na pedały – jedną do konturów, drugą do cieni i kolorów. Na okrągłym stojaku pomiędzy maszynami mieściło się czternaście igieł. Im więcej igieł, tym barwniejszy efekt.

Jakiś krótko ostrzyżony przechodzień w średnim wieku na chwilę stanął koło mnie, zerknął w szybę i rzucił:

– To głupota. Głupi, kto na to patrzy.

I poszedł.

Ostatnio nie brakuje u nas krytyków. Wreszcie wszedłem do środka i obejrzałem dzieło mistrza. Był to mały, zielono-złoty celtycki symbol. Zapytałem, gdzie znajdę kły i pazury. Mistrz lekko poruszył głową i brodą wskazał korytarz po lewej stronie. Nie wyrzekł ani słowa.

Minąłem kilka gablotek. Kolczyki na język i do pępka, łącznie z takimi, co świeciły nocą, kastety, ciemne okulary, fajki, paciorki i plakat z dwoma najpopularniejszymi pazurami: Ogrem i Faustem.

Ciepło, ciepło, pomyślałem, idąc dalej. Nagle stanąłem twarzą w twarz z kolejnym mistrzem.

Chyba mnie oczekiwał, bo zaczął mówić, gdy tylko przekroczyłem próg jego królestwa.

– Zatem w końcu przybyłeś, pielgrzymie. Kiedy wchodzisz do najciekawszych, najbardziej niebezpiecznych wampirzych klubów w Los Angeles, Nowym Jorku, Nowym Orleanie i Houston, to wszędzie dostrzegasz kły. To jest dopiero widok, stary! Kły gotajskie, edwardiaóskie, wiktoriańskie, deliryczne… Wszystko, co tylko zechcesz. Byłem jednym z pierwszych w tym biznesie. Zacząłem w Laguna Beach i parłem na pomoc. Oto ja, Fresno Kid.

Kiedy wygłaszał tę przemowę, przyjrzałem się jego zębom. Miał przedłużone siekacze. Wyglądały tak, jakby mogły naprawdę zrobić krzywdę.

Nazywał się John Barreiro i był niskim, przeraźliwie chudym facetem, ubierającym się na czarno, tak jak Peter Westin. Nigdy w życiu nie napotkałem tak złowieszczej postaci.

– Wie pan, po co przyszedłem. Chodzi mi o morderstwa w parku Golden Gate – powiedziałem.

Pokiwał głową i uśmiechnął się szelmowsko.

– Wiem, z czym przychodzisz, pielgrzymie. Przysłał cię Peter Westin. Ma dar przekonywania, prawda? Pozwól za mną. – Zaciągnął mnie do ciasnego i zapchanego pokoiku na zapleczu. Ściany były niebieskie, a światło karmazynowe.

Barreiro tryskał niespożytą energią. Kiedy mówił, wciąż krążył po małym pomieszczeniu.

– W Los Angeles jest słynny Fang Club. Podobno to jedyne miejsce, gdzie można spotkać wampira i potem jeszcze o tym opowiadać. W weekendowe noce bywa tam od czterystu do pięciuset gości. Najwyżej pięćdziesięciu z nich to prawdziwe wampiry. A wszyscy paradują z kłami, nawet czeladnicy.

– To pańskie prawdziwe zęby? – spytałem.

– Chętnie pana ugryzę, by się pan przekonał – odparł i wybuchnął śmiechem. – Odpowiedź brzmi: tak. Przedłużyłem sobie siekacze i spiłowałem krawędzie. Gryzę. Piję krew. Jestem naprawdę zły, panie detektywie.

Skinąłem głową. Nie miałem wątpliwości, że mówił prawdę. Jego wygląd potwierdzał te słowa.

– Jeśli pan zechce, zrobię odlew pańskiego uzębienia i przyszykuję parę pięknych kłów. Będzie się pan wyróżniał z policyjnego tłumu. Stanie się pan kimś wyjątkowym.

Uśmiechnąłem się z tego żartu, lecz mu nie przerywałem.

– Co roku robię kilkaset kłów. Czasem klienci proszą o jeszcze jedną, dodatkową parę. Czasem chcą srebrne albo złote. Panu byłoby dobrze ze srebrnymi.

– Słyszał pan o ostatniej serii morderstw w Kalifornii? – zapytałem.

– Tak, słyszałem. A jakże. Od przyjaciół i od członków bractwa, takich jak Peter Westin. Wśród wampirów te wydarzenia wywołały spore poruszenie. Widzą w tym symbol nowych czasów. Być może nowy Pan nadchodzi.

Uniosłem rękę, żeby przestał mówić. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Co takiego?

– Wampiry mają przywódcę?

Ciemne oczy mego rozmówcy stały się wąskie jak szparki.

– Pewnie, że nie. A nawet gdyby miały, to nic bym o tym nie powiedział.

– Ale jest przecież jakiś „Pan” – zaoponowałem. Łypnął na mnie ponuro i znów zaczął krążyć po izdebce.

– Mógłby pan zrobić kły tygrysa… dla człowieka? – spytałem.

– Pewnie, że mógłbym – odpowiedział. – I zrobiłem. Nagle rzucił się na mnie z niezwykłą gwałtownością. Jedną ręką złapał mnie za włosy, a drugą za ucho. Byłem o wiele wyższy i cięższy od niego, lecz zdołał mnie zaskoczyć. Ruszał się błyskawicznie i miał niemałą krzepę. Przysunął twarz do mojej szyi, szeroko otworzył usta… i zamarł.

– Lepiej nas nie lekceważyć, panie detektywie – zasyczał. Puścił mnie. – Wciąż jest pan zupełnie pewny, że kły panu niepotrzebne? Zrobię za darmo. Dla pańskiego dobra.

Загрузка...