Porucznik Martha Wiatt gnała jak opętana. Davis zostawał coraz dalej. Nic w tym dziwnego. Martha dla zabawy brała udział w triatlonie. On pracował za biurkiem, chociaż – na Boga – całkiem nieźle wyglądał jak na księgowego.
– Pospiesz się! – krzyknęła do niego przez ramię. – Biegnij tuż przy mnie! Nie odstawaj!
Nie odpowiedział. To przynajmniej rozwiązywało kwestię, które z nich jest w lepszej kondycji i kto jest lepszym sportowcem. Martha, oczywiście, wiedziała to od dawna.
Tuż za sobą słyszała złowrogie warczenie i echo ciężkich kroków, stawianych wśród szeleszczących opadłych liści. Coś było bardzo blisko.
Ale co?
– Martha! Coś mnie dopadło! O, Boże! Uciekaj! Uciekaj! – wrzeszczał Davis. – Wynoś się stąd do diabła!
Poczuła przypływ adrenaliny. Wyciągnęła szyję, jakby atakowała niewidzialną linię mety. Ręce i nogi pracowały niczym sprawne tłoki. Ciężar ciała przeniosła w przód jak każda dobra biegaczka.
Znów usłyszała krzyki. Spojrzała w tył, ale Davis zniknął.
Głos Davisa wciąż dzwięczał jej w uszach. Ogarnięta paniką, gnała niemal na oślep, nie patrząc pod nogi. Potknęła się o wystający kamień i przekoziołkowała po stromym stoku. Na koniec uderzyła w pień młodego drzewa. Dopiero to ją zatrzymało.
Oszołomiona, z trudem dźwignęła się na nogi. Jezu, była zupełnie pewna, że połamała prawą rękę. Przycisnęła ją lewą do piersi i pokuśtykała dalej.
Wreszcie dotarła do szerokiej, przelotowej drogi, wijącej się w poprzek parku. Krzyki Davisa umilkły. Co się z nim stało? Musiała sprowadzić pomoc.
W oddali zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu i wybiegła na środek jezdni. Stanęła na podwójnym pasie. Czuła się jak wariatka. Na miłość boską, przecież to San Francisco!
– Stać! Błagam, stać! Hej! Hej! Hej! – Wymachiwała zdrową ręką i krzyczała co tchu w płucach. – Stać! Na pomoc!
Biała furgonetka pędziła wprost na nią, lecz po chwili skręciła, by stanąć na poboczu. Z szoferki wyskoczyło dwóch ludzi. Na pewno mi pomogą, pomyślała Martha. Na masce furgonetki widniał znak Czerwonego Krzyża.
– Na pomoc! Prędzej… – wołała Martha. – Mój chłopak miał wypadek.
Nieoczekiwanie sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Jeden z nadbiegających mężczyzn wymierzył jej cios pięścią. Upadła, zanim zorientowała się, co naprawdę zaszło. Z głuchym plaśnięciem, jak mokra piłka, uderzyła podbródkiem o beton. Niemal straciła przytomność, tak duża była siła zderzenia.
Spojrzała w górę, mrużąc oczy, żeby odzyskać ostrość widzenia. Pożałowała, że jej się to udało. Napotkała spojrzenie czerwonych ślepi. Zobaczyła szeroko rozwarte usta. Potworne!
Najpierw poczuła ugryzienie w policzek, a potem w szyję. Jak to możliwe? Zęby wpijały się w jej ciało, a ona krzyczała aż do bólu gardła. Wiła się, tłukła i kopała obu napastników, lecz nie zdołała się uwolnić. Dysponowali niespożytą siłą. Obaj warczeli jak zwierzęta.
– Rozkosz… – szepnął któryś prosto do ucha Marthy. – Czyż to nie piękne? Mieliście szczęście. Wybrano was spośród wszystkich pięknych ludzi z San Francisco. Davisa i ciebie.