Wielki biały tygrys sapnął przeciągle. Przypominało to stłumiony gwizd. Syczący dźwięk wydobywał się gdzieś z głębi jego przepastnej gardzieli. Wydawał się pochodzić spoza tego świata. Ptaki odleciały z gałęzi cyprysu. Drobna zwierzyna uciekała najdalej, jak mogła.
Tygrys był długi na dwa metry, nie licząc ogona, muskularny i ważył nieco ponad dwieście sześćdziesiąt kilogramów. W dżungli polowałby zapewne głównie na dziki i jelenie, na antylopy lub bawoły. Lecz w Kalifornii nie było dżungli. Nie brakowało za to ludzi.
Nagle kot skoczył. Podłużne potężne ciało poruszało się niemal bez wysiłku. Młody chłopak o jasnych włosach nie próbował przed nim uciekać.
Wielka paszcza tygrysa rozwarła się na chwilę. Zwierzę zacisnęło szczęki na głowie chłopaka. Twarde zęby mogłyby mu zmiażdżyć czaszkę.
– Stój! Stój! Stój! – krzyknął młodzieniec. Dziwna rzecz… Tygrys znieruchomiał.
Tak po prostu. Na rozkaz.
– Wygrałeś – roześmiał się chłopak i poklepał zwierzę po grzbiecie. Tygrys uwolnił jego głowę.
Chłopak błyskawicznie wykonał unik w lewo. Poruszał się równie szybko i sprawnie jak tygrys. Teraz on skoczył. Zaatakował miękki biały brzuch tygrysa. Zatopił mu zęby w ciele.
– Mam cię, maleńki! Zwyciężyłem! Wciąż jesteś moim ukochanym niewolnikiem.
William Alexander spoglądał na to z dala. Obserwował młodszego brata z mieszaniną respektu i zaciekawienia. Michael był urodziwym młodzieńcem – jeszcze nie mężczyzną – niewiarygodnie zwinnym, atietycznym i niesłychanie silnym. Miał na sobie czarną koszulkę i spłowiałe niebieskie szorty. Mierzył sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów i ważył dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Był bez skazy. Zresztą w tym akurat nie odstawał od brata.
William odszedł parę kroków i popatrzył na odległe zielone wzgórza. Kochał tę okolicę. Kochał jej piękno i majestatyczny spokój, i wolność, jaką mu oferowała. Tu mógł robić wszystko, co tylko zechciał.
Zachowywał wewnętrzny spokój. Wciąż jeszcze się w tym wprawiał.
W dzieciństwie, wraz z Michaelem, żyli tutaj we wspólnocie hippisów. Ich rodzice byli hippisami. Wyznawali wolną miłość i wciąż ćpali, eksperymentując z własnym umysłem i ciałem. Wmawiali synom, że „świat zewnętrzny” jest groźny i źle urządzony. Matka uczyła Williama i Michaela, że seks jest możliwy z każdym, byle za obopólną zgodą. Bracia kochali się więc ze wszystkimi: z ojcem, matką i innymi mieszkańcami komuny. Swoiste pojęcie wolności przywiodło ich w końcu do złego i dwa lata siedzieli w poprawczaku o zaostrzonym rygorze. Aresztowano ich za prochy, ale za kratki poszli po napadzie. Ciążyło na nich podejrzenie popełnienia wielu poważniejszych przestępstw. Niczego im nie udowodniono.
William wciąż patrzył na dalekie wzgórza. Rozmyślał nad koncepcją znaną wśród wyznawców zen jako „niezmącony umysł”. Co dzień po trochu zrzucał z siebie plugawe brzemię przeszłości. Czekał chwili, gdy wyrwie się spod wpływu fałszywej etyki, mętnej moralności i innych pierdoł uznawanych przez cywilizację.
Był coraz bliżej prawdy. Podobnie jak Michael.
Miał już dwadzieścia lat.
Michael zaledwie siedemnaście.
Zabijali od pięciu lat i byli w tym coraz lepsi.
Byli niepokonani.
Nieśmiertelni.