Po przyjeździe do Waszyngtonu wróciłem do codziennych zajęć. Moi koledzy detektywi mieli mi trochę za złe, że przedkładam współpracę z FBI nad zwykłe obowiązki. Nie wiedzieli, że dostałem ofertę przeprowadzki na stałe do federalnych. Nie podjąłem jeszcze decyzji. Na razie wciąż byłem przypisany do zaułków i ulic stolicy.
W pracy szło mi zwyczajnie, a kiedy nadszedł piątek, wybrałem się na małą randkę. Dawno temu doszedłem do słusznego wniosku, że Maria i jej dwójka dzieci były czymś najlepszym, co mi się przydarzyło w życiu. Czasami trudno umówić się na randkę, nawet w młodym wieku, a co dopiero, jak się jest dzieciatym. Ja jednak wciąż próbowałem. Cholernie chciałem znów się zakochać, ustatkować i zmienić stare nawyki. Chyba nie różnię się od innych ludzi.
Często słyszałem utyskiwania ciotek: „Biedny Alex. Nie ma nikogo. Męczy się całkiem sam. Biedaczysko”.
To nie do końca była prawda. „Biedny Alex”. Akurat! Miałem przecież Damona, Jannie i juniora. I jeszcze Nanę. I kupę dobrych znajomych w Waszyngtonie. Łatwo nawiązywałem przyjaźń. Przykład – Jamilla Hughes. Mogłem wybierać wśród dziewcząt. Przynajmniej na razie.
Macy Francis znałem od dziecka. Była córką sąsiadów, więc dorastaliśmy razem. Potem zrobiła dyplom z filologii angielskiej na Harwardzie i z pedagogiki w Georgetown. Ja z kolei najpierw studiowałem w Georgetown, a doktorat zrobiłem na uniwerku Johnsa Hopkinsa.
Mniej więcej rok temu Macy wróciła do Waszyngtonu i objęła katedrę literatury w Georgetown. Spotkałem ją na przyjęciu u Sampsona. Przegadaliśmy wtedy ponad godzinę i stwierdziłem, że nadal ją lubię. Umówiliśmy się, że będziemy w kontakcie.
Zadzwoniłem do niej zaraz po powrocie z Kalifornii. Zapytałem, czy nie wybrałaby się ze mną na drinka lub kolację. Wybrała restaurację o nazwie Tysiąc Siedemset Osiemdziesiąt Dziewięć, znajdującą się w pobliżu jej mieszkania, w Georgetown.
Knajpka mieściła się na rogu Trzydziestej Szóstej i Prospect, w starym mieszczańskim domu. Przyszedłem pierwszy, lecz czekałem zaledwie parę minut. Macy podeszła do mnie i z uczuciem cmoknęła mnie w policzek. Potem zajęliśmy stolik. Ciągle czułem muśnięcie jej ust i subtelną woń perfum. Miała na sobie liliowy golf bez rękawów, czarną spódnicę i zamszowe pantofle bez pięt. W uszach nosiła małe kolczyki z brylantami.
Jak sięgnę pamięcią, zawsze dobrze się ubierała. Zawsze też wyglądała pięknie, a ja to zauważałem.
– Zdradzę ci pewną tajemnicę – powiedziała przy lampce wina. – Zobaczyłam cię u Sampsona i pomyślałam sobie: To jest Alex? Wygląda lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Wybacz, lecz tylko to przyszło mi do głowy! – dokończyła ze śmiechem.
Uśmieliśmy się oboje. Miała równe i białe zęby. Piwne oczy połyskiwały humorem i inteligencją. W szkole była najlepszą uczennicą.
– To samo pomyślałem o tobie – przyznałem. – Lubisz swoją pracę? Dobrze ci idzie w Georgetown? Jezuici ci nie dokuczają?
Pokiwała głową.
– Ojciec powiedział mi kiedyś, że człowiek ma kupę szczęścia, gdy znajdzie coś, co lubi robić. Istny cud, jeśli jeszcze mu za to płacą. Mogę zatem uważać się za szczęściarę. A ty?
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy lubię swoją pracę – odpowiedziałem całkiem poważnie. – Może to kwestia przyzwyczajenia? Nie, chyba jednak ją lubię.
– Jesteś pracoholikiem? – zapytała. – Przyznaj się.
– Nie… No, może… czasem.
– Ale nie dzisiaj? Ani nie teraz?
– Nie, nie. Ten tydzień był dużo luźniejszy. Dziś mam ochotę na relaks. Jest mi potrzebny. – Znów się roześmiałem.
– Bardzo się cieszę. Dobrze cię widzieć, Alex.
Pogrążyliśmy się w luźnej rozmowie. W restauracji przebywali inni goście, ale było cicho i spokojnie. Do tego lokalu zazwyczaj zaglądali rodzice studentów z Georgetown. To było szczególne miejsce. Bardzo mi się tu podobało. W głębi duszy pochwaliłem wybór Macy.
– Pytałam o ciebie wśród dziewczyn – zachichotała. – Parę z nich odpowiedziało: „Alex? Nie do wyjęcia”. Jedna dodała: „Udaje białasa”, ale inne ją zakrzyczały. Powiedz sam… Miała rację?
Westchnąłem głośno.
– Zawsze mnie dziwiły takie etykietki. Pomyśl, przecież wciąż mieszkam tam, gdzie kiedyś. W Southeast nikt nie zgrywał i nie zgrywa białasa. Ja też nie.
Zgodziła się ze mną.
– Święte słowa. Niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, jak wyglądało nasze dorastanie. Moje imię wzięło się z nazwy domu towarowego. Wierzysz w to?
– Wierzę. Przecież dorastaliśmy razem, Macy. Trąciłem kieliszkiem jej kieliszek. Wznieśliśmy toast.
– Chyba powinnam być zadowolona, że nie ochrzczono mnie Bloomingdale.
Raz czy dwa napomknąłem jej coś o kolacji, lecz wyraźnie wolała rozmowę przy winie. Znałem szefową tutejszej kuchni, Ris Lacoste, i uwielbiałem jej dania, zwłaszcza kraby w sałatce z krajanej kapusty. Palce lizać. W zamian wypiliśmy jeszcze po kieliszku i Macy zamówiła następną butelkę.
– Na pewno nie jesteś głodna? – zapytałem po pewnym czasie.
– Już ci mówiłam, że nie – odpowiedziała. – To naprawdę przyjemny wieczór – dodała z lekko wymuszonym uśmiechem. – Siedzimy sobie, wspominamy. Zgadzasz się ze mną?
Ależ tak! Bardzo mi się to wszystko podobało, lecz nie jadłem nic od śniadania i mój żołądek coraz natarczywiej przypominał o swoich prawach. Ślinka mi ciekła na myśl o gęstej, zawiesistej zupie fasolowej. Spojrzałem na zegarek. Wpół do jedenastej. Ciekawe, o której zamykają kuchnię?
Macy opowiadała mi o swoich mężach. Pierwszy był durniem i nieudacznikiem. Drugi, o wiele młodszy i z Grenady, okazał się jeszcze gorszy. Od kilku minut Macy zachowywała się nieco hałaśliwie. Parę osób przy barze spojrzało w naszą stronę.
– Zobacz sam, do czego doszłam w całym swoim życiu. Mam już trzydzieści siedem lat i wbrew sobie musiałam wrócić do pracy. Uczę na pierwszym roku! Czego? Literatury angielskiej i światowej. Dobry Boże, wolałam starszych studentów.
Wydawało mi się, że przedtem wspominała, że lubi swoją pracę. Może po prostu kpiła, a może ją źle zrozumiałem? W całkowitym milczeniu słuchałem jej zwierzeń. Po pewnym czasie dotarło do niej, że się nie odzywam. Położyła mi rękę na dłoni. Miała niezwykle delikatną, czekoladową skórę.
– Trochę mnie poniosło, Alex. Przepraszam. Za dużo mówię, prawda? Już mi na to nieraz zwracano uwagę. Jeszcze raz przepraszam.
– Nie widzieliśmy się od bardzo dawna. Mamy sobie wiele do powiedzenia.
Spojrzała na mnie pięknymi piwnymi oczami. Przykro mi było, że nie znalazła szczęścia w miłości i małżeństwie. Czasami to się zdarza nawet najwartościowszym ludziom. Macy chyba wciąż jeszcze się nie otrząsnęła.
– Świetnie wyglądasz – powtórzyła. – I umiesz słuchać, jak na mężczyznę. To bardzo ważne.
– Ty też jesteś piękna, Macy. Lubię, kiedy mi coś opowiadasz.
Ciągle trzymała mnie za rękę. Jej paznokcie lekko wbijały mi się w skórę. Było to nawet przyjemne. Nie bawiła się w niedomówienia. Przesunęła językiem po ustach i przygryzła dolną wargę. Sprawiła, że powoli zapomniałem o głodzie, krabach i zupie fasolowej. Bez jednego słowa patrzyła mi prosto w oczy. Byliśmy dorośli i bez zobowiązań. A co najważniejsze – podobała mi się, i to pod niejednym względem.
– Mieszkam zupełnie blisko – powiedziała. – Chociaż rzadko tam kogoś zapraszam. Chodź ze mną, Alex. Odprowadź mnie do domu.
Spacer rzeczywiście trwał niebyt długo. Może to i dobrze, bo Macy szła chwiejnym krokiem i miała kłopoty z mówieniem. Język jej się plątał. Ciasno objąłem ją w pasie, żeby nie upadła.
Mieszkała na parterze w niebrzydkiej kamienicy, w pobliżu uniwersytetu. Umeblowanie sprowadziła do minimum. Ściany pomalowane były na seledynowo. W kącie stało czarne błyszczące pianino. Zobaczyłem także oprawiony w ramki artykuł, wycięty z jakiegoś pisma. Ze zdjęcia patrzył na mnie kurator Rudy Crew. Poniżej tłustym drukiem zacytowano jego słowa: „Edukacja jest niczym innym jak upowszechnianiem wiedzy. Pytanie brzmi: komu tę wiedzę przekazać?”.
Usiadłem koło Macy na kanapie. Pieściliśmy się trochę. Podobał mi się sposób, w jaki mnie dotykała i jak mnie całowała. A jednak miałem wyrzuty sumienia. Wcale nie chciałem się z nią kochać. Przynajmniej nie dzisiaj. Nie była w najlepszej formie.
– Trudno znaleźć dobrego faceta – zamamrotała niewyraźnie. Przyciągnęła mnie bliżej. – Nie masz pojęcia, jak cholernie trudno. Zwłaszcza tutaj. Wszystko do dupy…
Jeżeli o mnie chodzi, to też na ogół miałem pewne kłopoty z doborem odpowiedniej kobiety. Wolałem jednak milczeć na ten temat. Może następnym razem?
– Lepiej już sobie pójdę, Macy – powiedziałem w pewnej chwili. – To było fajne spotkanie. Cholernie fajne.
– Mogłam się tego spodziewać! – krzyknęła. – Wiedziałam! Idź sobie, Alex. Idź sobie! Nie chcę cię, kurwa, więcej widzieć!
Zanim gniew na dobre zagościł w jej oczach, widziałem w nich coś pięknego. Teraz to znikło. Macy zaczęła płakać, a ja zdałem sobie sprawę, że to nie najlepszy moment, żeby ją pocieszać. Źle by to odebrała.
Wyszedłem, zostawiając za sobą błyszczące pianino i głębokie słowa kuratora Crew. Macy nie pasowała do mnie. Przynajmniej nie teraz.
Smutny wieczór.
Miałem ochotę jej powiedzieć, że naprawdę dobrą dziewczynę jest tak samo trudno znaleźć jak faceta.
Boże, jak ja nie cierpię umawiać się na randki.