Wampiry? Tak należało nazwać te straszydła?
Mordercy? Skrytobójcy?
Dziewczyna nazywała się Annę Elo, a chłopak – John „Jack” Masterson. Do niedawna uczyli się w liceum katolickim w Baton Rouge, lecz pół roku temu uciekli z domu i szkoły. Oboje mieli po siedemnaście lat. Dzieciaki.
Tego samego dnia przesłuchiwałem ich przez trzy godziny plus dodatkowo cztery następnego ranka. Elo i Masterson nie chcieli z nikim gadać. Nie powiedzieli ani słowa. Wciąż nie wiadomo było, jak weszli do domu magików ani dlaczego mnie zaatakowali. Nie wiedziałem nawet, czy to właśnie oni podrzucili do szafy tajemnicze lalki.
Sztywno siedzieli w izbie przesłuchań, za prostym drewnianym stołem, i tępo patrzyli w przestrzeń. Zawiadomiliśmy ich rodziców. Z nimi także nie chcieli rozmawiać. Jedynie Annę w pewnej chwili powiedziała do ojca:
– Pieprz się.
Ciekawe, czy kult wampirów zaspokajał wszystkie jej potrzeby? Czy stanowił remedium na złość i gniew?
W tym samym czasie w sąsiednich pomieszczeniach przesłuchiwano uczestników tragicznego balu. Większość z nich na co dzień miała „zwykłą pracę” w Nowym Orleanie. Byli wśród nich barmani i kelnerki, recepcjoniści, informatycy, aktorzy, a nawet nauczyciele. Wielu bało się, że ich wampirze alter ego szybko wyjdzie na jaw, więc zeznawali bez oporów. Niestety, nikt z nich nie wiedział nic nowego o Charlesie i Danielu ani o morderstwach.
To była ciężka noc. W przesłuchaniach uczestniczyło ponad dwudziestu policjantów z miejscowego wydziału zabójstw i agentów FBI. Wymienialiśmy między sobą notatki i życiorysy aresztowanych. Staraliśmy się wyłapać każdą niekonsekwencję. Ujawnialiśmy oczywiste kłamstwa. Sporządziliśmy także listę świadków, którzy – naszym zdaniem – najłatwiej ulegali presji. Zmienialiśmy się podczas zeznań. Odsyłaliśmy ich do celi tylko po to, żeby zaraz wezwać, zanim zdążyli zasnąć. Przypieraliśmy ich do muru.
– Brakuje nam solidnych gumowych pałek – mruknął jeden z tajniaków, gdy czekaliśmy na Annę Elo, po raz szósty wyciągniętą z celi. Nabywał się Mitchell Sams, był Murzynem po pięćdziesiątce. Gruby, twardy, skuteczny oraz cyniczny jak diabli.
Przyprowadzono Annę Elo. Poruszała się jak lunatyczka albo zombi. Ciemne oczy okalały głębokie cienie. Na jej opuchniętych ustach widniała zakrzepła krew.
Sams podszedł do niej.
– Witaj, ślicznotko. Miło mi znowu widzieć twoją bladą gębę. Wyglądasz chujowo. Potraktuj to jako komplement. Kilku twoich kolesi, łącznie z twoim chłopakiem, pękło dzisiejszej nocy i zaczęło sypać.
Dziewczyna odwróciła głowę i pustym, nieruchomym wzrokiem popatrzyła na ceglaną ścianę.
– Nie dam się nabrać na takie kłamstwa – powiedziała. Uciekłem się do pomysłu, który przyszedł mi do głowy już jakąś godzinę temu. Przed rozmową z Annę wypróbowałem go na kilku innych aresztantach.
– Wiemy o nowym Panu – oznajmiłem rzeczowym tonem. – Wrócił do Kalifornii. Nie ma go tutaj. Ani ci nie pomoże, ani cię nie skrzywdzi.
Dziewczyna złożyła ręce i przygarbiła się na krześle, ale jej twarz pozostawała nadal bez wyrazu. Na jej ustach pojawiły się krople krwi. Prawdopodobnie znów je przygryzła.
– Kto wierzy w te pieprzone oszustwa? Ja nigdy nie uwierzę.
W tym momencie do pomieszczenia wpadł jeden z detektywów. Miał rozbiegany wzrok, dwudniowy zarost na brodzie i policzkach i ciemne plamy potu pod pachami jasnoniebieskiej koszuli.
– Popełniono kolejne morderstwo – rzucił do Samsa. – Takie samo jak przedtem.
Annę Elo zaklaskała powoli, w jednostajnym rytmie.
– To świetnie – powiedziała.